Na granicy było bardzo mroźno- cóż, przecież było przed 8 rano. Wszystko było we mgle, nie było widać nadjeżdżających samochodów. No dobra- prawda jest taka, że nic nie jechało, a bynajmniej niewiele. Zmarznięte i ledwo trzymające się na nogach od zmęczenia, zatrzymałyśmy samochód na bułgarskich numerach. Ku zdziwieniu- kierowcą był przemiły Polak. Pan Marcin jechał do żony do Bułgarii i towarzyszyłyśmy mu aż do Belgradu. Tak więc całą trasę serbską przejechałyśmy rozmawiając o plantacjach kukurydzy, życiu Erasmusów i warunkach ekonomicznych Bułgarii. Nie obeszło się też bez drzemki.
Przemierzając Belgrad nie sposób nie zauważyć, że chwilę temu była tam wojna. Zbombardowane niedawno budynki zostały ogrodzone prowizorycznym płotkiem. Wygląda to niesamowicie i strasznie jednocześnie. Nie wiem, czy są to swego rodzaju pamiątki wojny czy po prostu nie opłaca się sprzątać tego gruzu. Tuż obok wyrastają nowe, bardzo industrialne budowle.
Ludność to mieszanka wielu narodowości, a większość z nich wygląda jak przywódcy rosyjskiej mafii. Na ulicach zaobserwować można dobre marki samochodów, których właściciele nie przestrzegają zasad ruchu drogowego, a klakson służy im za wszystko i jest bardzo często używany (do złudzenia przypomina to Indie). Tuż obok przejeżdżających aut wiele osób żebrze na chodnikach. Jest to najbardziej kontrastowe miasto europejskie w jakim do tej pory byłam. Mogę chyba nawet powiedzieć, że jest ono bardzo nie-europejskie.
Rytm dnia wyznacza tu policja. Ma się wrażenie, że policjantów jest tyle samo co cywili. Stoją na każdym rogu ulicy, w kilkuosobowych grupach i nie robią nic. Z tego co się później dowiedziałam, korupcja jest tu na bardzo wysokim poziomie, który wspomniani policjanci zapewniają obywatelą. Płaci się za wszystko i wszędzie.
Ale Belgrad ma też pozytywne strony: dużo zieleni i piękna architektura (o ile nie jest zniszczona). Trudno też nie wspomnieć o piwie i jedzeniu. Może nie byłoby to dla mnie tak rewelacyjne, gdybym od dłuższego czasu nie jadła i nie piła tego syfu z Węgier. Serbowie mają dobre, niedrogie piwo i przepyszne pieczywo sprzedawane w piekarniach gęsto rozstawionych na ulicy. Jest tu też specjalny rodzaj nabiału- kajmak. Ani to ser, ani to jogurt, ale bardzo smaczne coś J Serbowie twierdzili, że to ich wybór, ale jak czytam w necie, Turcy też mają kajmak, więc naprawdę nie wiem. A co do cen, to jedzenie jest bardzo tanie w porównaniu z całą resztą.
Po 2 nocach w Belgradzie opuszczamy Serbię. Tu pobiłyśmy rekord czekania na auto- 1,5 godziny. Ale opłaciło się- nasi nowi znajomi podwieźli nas do samego Budapesztu. Planowałam też odwiedzenie Novego Sadu i Suboticy, ale z braku czasu i zmęczenia podróżą zrezygnowałam.
Już po kilku minutach jazdy zostaliśmy przyłapani na zbyt szybkiej jeździe. 6 policjantów nie protestowała gdy nasz kierowca zaproponował łapówkę. Podobno teraz jest lepiej, bo jeszcze 5 lat temu policja zatrzymywała co 50km i za każdym razem trzeba było płacić aby jechać dalej. Zaskakujące było to, że nasi Serbiach jechali 400km do IKEI i TESCO na zakupy! Wyjaśnia to jednocześnie brak popularnych na świecie marek- w Serbii jest monopol. Państwo kontroluje wszystko i dlatego opłaca im się wyruszyć w daleką i kosztowną podróż niż kupować u siebie, gdzie tak naprawdę nic nie ma. Kolejna smutna prawda.
Z Budapesztu poszło całkiem sprawnie i sympatycznie. W ogóle, łapanie stopa na Węgrzech to wielka przyjemność.
No i znowu to Veszprem.