Quantcast
Channel: sport – Strona 4 – Backpakuje
Viewing all 65 articles
Browse latest View live

Belgrad

$
0
0
Belgrad

Na granicy było bardzo mroźno- cóż, przecież było przed 8 rano. Wszystko było we mgle, nie było widać nadjeżdżających samochodów. No dobra- prawda jest taka, że nic nie jechało, a bynajmniej niewiele. Zmarznięte i ledwo trzymające się na nogach od zmęczenia, zatrzymałyśmy samochód na bułgarskich numerach. Ku zdziwieniu- kierowcą był przemiły Polak. Pan Marcin jechał do żony do Bułgarii i towarzyszyłyśmy mu aż do Belgradu. Tak więc całą trasę serbską przejechałyśmy rozmawiając o plantacjach kukurydzy, życiu Erasmusów i warunkach ekonomicznych Bułgarii. Nie obeszło się też bez drzemki.

Przemierzając Belgrad nie sposób nie zauważyć, że chwilę temu była tam wojna. Zbombardowane niedawno budynki zostały ogrodzone prowizorycznym płotkiem. Wygląda to niesamowicie i strasznie jednocześnie. Nie wiem, czy są to swego rodzaju pamiątki wojny czy po prostu nie opłaca się sprzątać tego gruzu. Tuż obok wyrastają nowe, bardzo industrialne budowle.

Ludność to mieszanka wielu narodowości, a większość z nich wygląda jak przywódcy rosyjskiej mafii. Na ulicach zaobserwować można dobre marki samochodów, których właściciele nie przestrzegają zasad ruchu drogowego, a klakson służy im za wszystko i jest bardzo często używany (do złudzenia przypomina to Indie). Tuż obok przejeżdżających aut wiele osób żebrze na chodnikach. Jest to najbardziej kontrastowe miasto europejskie w jakim do tej pory byłam. Mogę chyba nawet powiedzieć, że jest ono bardzo nie-europejskie.

Rytm dnia wyznacza tu policja. Ma się wrażenie, że policjantów jest tyle samo co cywili. Stoją na każdym rogu ulicy, w kilkuosobowych grupach i nie robią nic. Z tego co się później dowiedziałam, korupcja jest tu na bardzo wysokim poziomie, który wspomniani policjanci zapewniają obywatelą. Płaci się za wszystko i wszędzie.

Ale Belgrad ma też pozytywne strony: dużo zieleni i piękna architektura (o ile nie jest zniszczona). Trudno też nie wspomnieć o piwie i jedzeniu. Może nie byłoby to dla mnie tak rewelacyjne, gdybym od dłuższego czasu nie jadła i nie piła tego syfu z Węgier. Serbowie mają dobre, niedrogie piwo  i przepyszne pieczywo sprzedawane w piekarniach gęsto rozstawionych na ulicy. Jest tu też specjalny rodzaj nabiału- kajmak. Ani to ser, ani to jogurt, ale bardzo smaczne coś J Serbowie twierdzili, że to ich wybór, ale jak czytam w necie, Turcy też mają kajmak, więc naprawdę nie wiem. A co do cen, to jedzenie jest bardzo tanie w porównaniu z całą resztą.

Po 2 nocach w Belgradzie opuszczamy Serbię. Tu pobiłyśmy rekord czekania na auto- 1,5 godziny. Ale opłaciło się- nasi nowi znajomi podwieźli nas do samego Budapesztu. Planowałam też odwiedzenie Novego Sadu i Suboticy, ale z braku czasu i zmęczenia podróżą zrezygnowałam.

Już po kilku minutach jazdy zostaliśmy przyłapani na zbyt szybkiej jeździe. 6 policjantów nie protestowała gdy nasz kierowca zaproponował łapówkę. Podobno teraz jest lepiej, bo jeszcze 5 lat temu policja zatrzymywała co 50km i za każdym razem trzeba było płacić aby jechać dalej.  Zaskakujące było to, że nasi Serbiach jechali 400km do IKEI i TESCO na zakupy!  Wyjaśnia to jednocześnie brak popularnych na świecie marek- w Serbii jest monopol. Państwo kontroluje wszystko i dlatego opłaca im się wyruszyć w daleką i kosztowną podróż niż kupować u siebie, gdzie tak naprawdę nic nie ma. Kolejna smutna prawda.

Z Budapesztu poszło całkiem sprawnie i sympatycznie. W ogóle, łapanie stopa na Węgrzech to wielka przyjemność.

No i znowu to Veszprem.


Article 0

$
0
0

Tydzień zajęć zakończył sięszybko i w miarę mało stresująco, ostatnie zajęcia skończyły się o godzinie 20 w środę. Na weekend nie zaplanowałam nic- trochę zmęczenie a trochę potrzeba zrobienia czegoś na uczelnię. I tak: jeżeli chodzi o odpoczynek, to bardzo czynnie odpoczywałyśmy z Ma przez te wszystkie dni- większość czasu spędzałyśy w kuchni gotując, a następnie konsumując nasze dzieła. Były krokiety, choć tutejsza kapusta kiszona nie jest smaczna, był kapuśniak, była zupa szczawiowa i chłodnik (kupiony na rynky szpinak okazał się szczawiem) i była sałatka tradycyjna. Tego weekendu na stole królowała kuchnia polska.

Co do nauki, to nie zrobiłam nic, odpoczynek zagrał pierwsze skrzypce i na kolejne już nie starczyło czasu.

Wczoraj byłyśmy z Ma (reszta się wycofała) na koncercie grupy OCHO MACHO ( http://www.youtube.com/watch?v=baRkD1EhgQ0 ). Bardzo energetyczny i przyjemny koncert. Idąc tam nie byłyśmy świadome, że jest to bardzo popularny na Węgrzech zespół, co wyczytałyśmy dopiero z reakcji publiczności. Większość utworów reggae (węgierskie „regi”) dających się słyszeć w Veszpremskich klubach jest okazuje się być autorstwa OCHO MACHO. Naprawdę miły wieczór.

Na zdjęciu- widok z naszego pokoju.

Budapest

$
0
0
Budapest

Kolejny tydzień za nami. I kolejny bez specjalnych rewelacji.
Miało być ciekawiej, mmiał być M., ale nie udało się- szkoda.
Środa spędzona na wieczorku filmowym u nauczycielki węgierskiego- padło na węgierską komedię „Just sex and nothing else”. Nie wiedziaam czy gorszy będzie język węgierski czy angielskie napisay. Ale udało się zrozumieć co nieco, film ogląda się całkiem sympatycznie, szczególnie ze względu na Budapeszt, gdzie rozgrywa się akcja filmu.
Zmobilizowana architekturą stolicy w sobotę rano ruszyłyśmy stopem na Budapeszt. Pogoda była pięna więc miło się spacerowało i pstrykało foty. Wyjechać było trudno, bo szybko się ściemniło i przez prawie 2 godziny nie było chętnych na zabranie 3 przemarzniętych turystek. Jak już złapałyśmy pierwszego kierowcę, to na kolejnego czekałyśmy może 2 minuty.
Takimi samochodami jak dziś to nikgy nie jeździłam i może już jeździć nie będę- ale dochodzę też do wniosku, że jak się ma dobrą furę, to już przepisów drogowych przestrzegać nie trzeba (tam poduszta powietrzna to chyba nawet pod tyłkiem wybucha). Potwierdza to tylko regułę „Im lepsza fura, tym większy cham!”
A dziś w TESCO robiąc ogromne zakupy (by pingwiny w lodówce miały po czym skakać) zaopatrzyłąm się w najtańszy dostępny kalendarz adwentowy…

Prawie tydzień z Programistą

$
0
0
Prawie tydzień z Programistą

Odkąd skończyły się podróże, spadła chęć do pisania bloga, bo i o czym? Veszpremskie życie bywa monotonne i przytłaczające, choć obawiam się, że możnaby to powiedzieć o całych Węgrach.

Zakończyłam jeden przedmiot, reszta ma coraz to większe oczy- straszy egzaminami, projektami i prezentacjami. Dziś miał miejsce mój kolejny popis w tym dziwnym języku angielskim, momentami sama się z siebie śmiałam- wyobraźcie sobie, że przez 10 minut czytacie litery, które Waszym zdaniem nie układają się w nic zrozumiałego czy sensownego- śmieszne, prawda? :)

Mimo całego tego uczelnianego kotła veszpremskiego- jutro (a w sumie to dziś- tylko trochę później), zaraz po egzaminie z komunikacji (ustnym- kolejne szoł w moim wykonaniu! :) jadę do Budapesztu szukać Programisty.

W planach jest dom terroru, spa i market świąteczny (to przede wszystkim!) i dużo grzanego wina. Po 2, może 3 dniach przyjedziemy do Veszprem, pojedziemy nad Balaton. Będzie pięknie, choć zapewne zimno. Pisząc to siedzę przed kompem w polarze. Podobno w czwartek ma tu padać śnieg- nie rób mi tego Veszpremie, nie mam tu zimowych ubrań…

Na zdjęciu- widok z okna.

Wielki powrót

$
0
0
Wielki powrót

Blog został lekko zaniedbany. Nie opowiedziałam kilku ważnych historii. W tym momencie nie pozostaje mi nic innego jak pominąć większość z nich. Tak po krótce- w ilości sztuk 2 z wielkimi plecakami pojechałyśmy do Budapesztu. 3 dni picia gorącego, aromatycznego wina, wydawania ostatnich forintów i cieszenia się urokami Budy i Pesztu. W końcu trzeba było się pożegnać. Podróż autokarem do Krakowa urozmaiciła nam skacowana do reszty Mr- dziękujemy! ;-)

Kraków pięny choć mroźny. A tak paskudnego ( i równie mroźnego) hostelu to dawno nie widziałam. Tak drogiego też nie. Co ciekawe, w Krk więcej Węgier niż można było się podziewać, tylko grzane wino znacznie droższe. Ale za to można zjeść kurkuszkolacza.

No i witamy w Polsce drodzy panowie! PKP zachwyciło różem w przedziałach, zamarzniętym (choć otwartym) oknem i znacznymi opóźnieniami. Było jak było, ale udało się. Cool!

Podsumowując Erasmusa- wyjazd udany, ciekawy choć krótki. Opisywane wcześniej podróże były jego najlepszą częścią- to niewątpliwie. Przez 3,5 miesiąca przytyłam 5,5 kg- i to przy tym paskudnym żarciu. Cóż, czekolady mieli wyjątkowo tanie…

Co dalej? Święta, święta i po świętach.  Tu nie ma co opisywać, bo kazdego roku wygląda to podobnie, w każdym domu zapewne też. Sylwester spontaniczny i skoczny, w przesympatycznym gronie.

Dziś choruję ja i mój królik. Spory trwają o to kto bardziej, choć ona chyba nie jest świadoma, że codzienne zastrzyki i idący za tym stres są jedynie dla jej dobra. Biedne Maleństwo, bardzo cierpi. A ja chyba z nią.

Jej choroba jest przyczyną mojego stacjonowania w Sul, co z każdym dniem rodzi kolejne problemy. Miasto, które zawsze kojarzyło mi się z ogromnym spokojem i wszystkim co piękne, dziś przgnębia i zastanawia- co się do cholery zmieniło, że już tego nie ma? Linia zrozumienia pękła w najbardziej niespodziewanym momencie, tóż obok.

Wprowadziłam wielki chaos, ale może będzie to mobilizacją do regularnego pisania. Byle było by o czym.

Article 0

$
0
0

Nie lubię, gdy weekend niczym nie różni się od pozostałej części tygodnia, a tak właśnie jest teraz. Straszna monotonnia, tym bardziej, że rutyną jest tylko „błogie” lenistwo. Po wielu dniach oglądania wszystkich dostępnych w sieci seriali i zapoznania się ze wszystkimi wpisami na facebooku, przychodzi chwila, kiedy stwierdzam, że straciłam dużo czasu. Przejebałam, mówiąc kolokwialnie- ale to bardziej pasuje do mojej obecnej sytuacji.

Dodatkowo, mam dziś niezidentyfikowane pokłady energii i prawde powiedziawszy nie wiem co z tym zrobić. Głupio się przyznać, ale poszłabym na uczelnię, ot tak. Tyle, że nie ma jej w Sul. Pakuję więc manatki (co okazało się trudniejsze niż zazwyczaj) i szykuję się na wielki powrót do Sz.

Najleszą wieścią tego ranka jest fakt, że energii więcej niż ostatnio ma też królik. Powiedziałabym wręcz, że wygląda o niebo lepiej niż w ostatnich dniach. Już chyba oswoiła się ze świadomością czekającej ją operacji. Niesamowicie mnie to cieszy.

No i zakochałam się w ostatnich dniach! Utwór „Home” (http://www.youtube.com/watch?v=3HNY0rx2fw4)podbił moje serce. A słuchąc tego wykonania mam ochotę wpiąć sobie kwiat we włosy, wrzucić do torby piersiówkę i pojechać gdzieś daleko… Stopem oczywiście.

Dobrze, że za marzenia się nie płaci, bo miałabym ogromne długi.

Szcz.

$
0
0

Z prawie całym dobytkiem dojechałam do Szcz. Królik wyjątkowo dobrze zniósł podróż, ale o nim za chwilę powiem więcej- bo działo się dużo.

Po pierwsze, to próbuję powrócić do swojego dawnego pokoju na stancji- okazuje się to być trudne. Mimo, że prawie wszystko jest na swoim miejscu (nawet w lodówce, czy szafce na żywność-  ale leży gdzie leżało, choćby nawet zostało materią żywą) , wszystko mnie rozprasza i nie czuję się tu „jak u siebie”, póki co. Do tego te moje walizki porozrzucane tu i tam. Starm się to wszystko ogarnąć.

W Szcz. zaskoczył mnie dawno nie widziany kolega Km. Ciekawie było posłuchać o jego podróżach i związanych z tym przygodach. Także zapalony stopowicz, ale jest to zupełnie inny rodzaj podróżowania. I inne miejsca. To wszystko raczej nie dla mnie, choć fajnie go znać i czasami pomyśleć, czy może właśnie tańczy przy ognisku w Ruandzie, czy pije Yerbę w Argentynie, czy może jednak stoi na wylotówce ze Szcz. z tabliczką „Bałtyk”… Wyspał się, zjadł i ruszył w dalszą drogę. Powodzenia!

Na koniec słowo o króliku, choć jest to temat główny w ostatnich dniach. Po 2 tygodniach leczenia w Sul. czas na poważniejsze kroki- dzwonię do Szcz. aby umówić się na wizyt- zdjęcie i zabieg czyszczenia kości, ew. wyrwania zakażonych zębów. Od pierwszego „specjalisty” z ulicy Wojska Polskiego dowiaduję się, że

” przyjmując, że królik kosztuje jakieś 60zł, a samo znieczulenie przed zabiegiem wyniesie panią ponad 100 zł, to… to się zupełnie nie opłaca. Jeżeli będzie miała pani szczęście, to królik przeżyje najwyżej 2 lata. Nie polecam. Ale za pieniądze zrobimy wszystko, zapraszam.”

Poryczałam się jak dziecko. W końcu to autorytet, lekarz, jak mówi to tak jest.

Uspokoiłam się nieco, zadzwoniłam do kolejnego. Boże! Jak mi ulżyło!!!! Kolejny weterynarz uspokoił mnie, wytłumaczył jak to działa i umówił na wizytę. Oczywiście zdenerwował go fakt, że jeg0 poprzednik postawił diagnozę na podstawie rozmowy telefonicznej (wystarczyło hasło „ropień u królika” i o nic więcej nie pytał!).

Żeby tego było mało, czekając na zabieg leczymy królika homeopatią… Taki z niego królik doświadczalny :-)

Rodzina K. odwiedzając Pana Znachora powiedziała o króliku, a ten zalecił cały bukiet leków homeopatycznych, soki warzywne w specjalnych proporcjach i nie pozwolił na krojenie zwierzaka. Powiedział także, że rozcinanie jej żuchwy bez znieczulenia było niehumanitarne… I serducho mnie zabolało, bo faktycznie tak jest, mimo niebezpieczeństwa związanego z uśpieniem.

Dziś Didi czuje się dobrze- bynajmniej tak wygląda (łypie na mnie z klatki tymi wielkimi oczami i tupie nóżką domagając się kolacji) . Odstawiliśmy antybiotyki, wcinamy tylko kulki zaproponowane przez Znachora. Wpycham je w jabłka, marchewkę i śliwki- niestety, kilka udało się jej wydłubać przed zjedzeniem.

Może i ja uwierzę w homeopatię…

Z zimnego do jeszcze bardziej zimnego

$
0
0
Z zimnego do jeszcze bardziej zimnego

Unia Europejska, propagująca edukację- także pozaszkolną- nieformalną posiada program „Młodzież w działaniu”. I przyszło mi nawet przetestować tę europejską ofertę. Ponosząc tylko 30% kosztu podróży, spędziłam (wraz z Ma, Mg i 3 innymi Polakami) 12 intensywnych dni w Estonii. Projekt zatytułowany „Kultura ulicy jako klucz do rozwiązania różnorodności kulturowych”” odbywał się głównie w drewnianym domku, pośrodku lasu w Pankuli (40km od Talina). Beneficjentami byli młodzi ludzie z Polski, Estonii, Turcji i Hiszpanii- przy takiej mieszance nie trudno o rozmaite i wymyślne stereotypy, których łamanie było jednym z celów programu. Całość zakończyła się prezentacją, przygotowanego przez nas przedstaiwenia w jednym z talińskich klubów. Całkiem miło było. Co do samej Estoni, to jest tam zimno i nieco drożej, poza tym, Estończycy są do nas podobni- i także piją wódkę.

W drode powrotnej (cała podróż autokarami) zatrzymaliśmy się w Rydze. Także przyjazna stolica- kilka razy okrążyliśmy rynek, wypiliśmy piwo.

Tak oto streściłam historię 2 dynamicznych tygodni w kilku zdaniach. Tak być nie powinno, ale przynajmniej uspokoję sumienie, że nic nie piszę ;-)

A ze spraw istotnych, królik podczas operacji stracił 2 siekacze. Po miesiącu okazało się, że nadal jest zakażenie i trzeba ponownie operować. Moje małe, białe cudo dziś przeszło 2 operację. Chyba się udała, bo Didi biega, skacze, a co najważniejsze- je. Koperek kupujemy teraz na kilogramy :-) Niestety, królik bez przednich ząbków nie radzi sobie z jedzeniem tak dobrze jak dawniej.

Doktora L. Gugałę ze Szczecina spokojnie można polecić, choć do jego pracowników mam duże zastrzeżenia.


Rozdział II bloga- Hiszpania

$
0
0

Postanowiłam odświeżyć bloga, bo jeżeli podczas przygody węgierskiej pisałam w miarę systematycznie, to dlaczego podczas przygody hiszpańskiej miałoby być inaczej? Zatem do dzieła!

Słowem wstępu: Lecimy z Programistą do Madrytu. Po części jest to Erasmus, po części staż w małej, madryckiej firmie. Jeżeli chodzi o wymiar czasowy, 3 miesiące planujemy staż 3 miesiące studenckie praktyki. A jak będzie naprawdę- może dłużej, może krócej- zobaczymy.

Lecimy jutro. Ale, że wylot aż z Katowic, w drogę pociągami wyruszamy już dziś. Nie załapaliśmy się na kuszetki, więc będziemy się męczyć z tymi tobołami w ciasnym wagonie. Łączna suma bagaży wynosi ok 60kg., z 84kg., które mogliśmy wykorzystać, zgodnie z regulaminem linii lotniczych.

Nie mamy jeszcze żadnego mieszkania, tylko Programista spisał kilka adresów z listy ogłoszeń. Nie jest lekko, bo nie znamy hiszpańskiego, więc możemy się tylko domyślać: o co w tych ogłoszeniach chodzi, za co są opłaty i jakich lokatorów oczekują…

Zmęczeni, podekscytowani, lekko spięci- wyruszamy w naszą wspólną, największą jak dotąd podróż! Życzcie nam szczęścia ;-)

Poszukiwań ciąg dalszy

$
0
0
Poszukiwań ciąg dalszy

Nadal koczujemy w hotelu szukając własnego konta. Wczoraj oglądaliśmy jedno mieszkanko w Alcobendas, w którym jest pokój do wynajęcia. Dużym plusem było to, że para tam mieszkająca mówi po angielsku (dziewczyna była ukrainką tak w ogóle)  ale mieszkanie małe (szczególnie nasza sypialnia), podobnie jak kuchnia, która swoje już przeżyła. I  nie przypadkiem napisałam sypialnia. Tutejsze mieszkanie posiadają wyobrębnione pokoje dzienne i sypialnie, w których jak sama nazwa sugeruje- tylko się śpi. Czyli nikt salonu na pokój nie przerabia pod wynajem jak u nas (w Szcz. spotkaliśmy się także z kuchnią do wynajęcia). Łazienka jest tu ważna tak samo jak w ameryce, czyli najlepiej gdy liczba łazienek równa jest liczbie sypialni. Obowiązkowa też jest zmywarka w kuchni. Może nie być kuchenki, ale zmywarka jest. Klimatyzacja też być powinna.

Podsumowując- mieszkanie małe, stare i za cenę przewyższającą standard. Raczej zrezygnujemy.

Wczoraj wieczorem udało się nam skoczyć do Carrefour, bo jedzenie w restauracjach bardzo nadwyręża nasz budżet podróźniczy. Trudno się przygotowuje kolacje plastikowymi sztućcami na hotelowym krześle, ale przynajmniej korkociąg mieliśmy nie-plastikowy :) Chodziliśmy po tym sklepie zachwycając się produktami i zwyczajami. Pełno serów i niestety- mięsa. Wszędzie ogromne kawały mięcha, których cena dochodziła do 130E za porcję. Była też Żubrówka i Soplica- zasmuciło mnie, że w tej samej cenie co u nas…

Dziś po pracy czeka nas wizyta w kolejnym mieszkaniu, o podobnej cenie ale wyższym standardzie (bynajmniej ze zdjęć tak wynika).

Gdzie Hiszpanów sześć, tam nie ma co jeść

$
0
0
Gdzie Hiszpanów sześć, tam nie ma co jeść

Wczorajsze poszukiwanie mieszkania zakończyło się niepowodzeniem. Pierwsze mieszkanie przytłoczyło nas nieskazitelną czystością i sporą ilością różowych świeczek. Oprowadzający nas mężczyzna z lekko rozmazanymi kreskami pod oczami i charakterystycznym ruchem dłońmi też nie wywarł na nas najlepszego wrażenia. O rezygnacji zdecydował głównie fakt, że pokój dostępny był od przyszłego piątku, ale bałabym się także pedantyzmu pana z kreskami i jego partnera (z którym mieszkał w uroczym, biało-różowym pokoiku :) ).

Do kolejnego mieszkania nie pojechaliśmy, ponieważ nikt nie mówił po angielsku.

Postanowiliśmy szukać czegoś na własną rękę. Wieczór spędziliśmy przed kompem szukając nowych ogłoszeń, dzwoniąc – i jeżeli udało się porozmawiać o ofercie – próbowaliśmy umówić spotkanie.

Piątek to przejazd do Madrytu celem odbycia umówionych spotkań. Pierwsze spotkanie z metrem nie było łatwe – już od momentu zakupu. Ale cóż – ten typ tak ma :) Bo prawdę powiedziawszy, bardzo łatwo się tu odnaleźć, nie przeszkadza nawet bariera językowa. Nawet na stacjach metra widać bardzo wysoką troskę o klienta.

Madryt bardzo pozytywnie nas zaskoczył, jest naprawdę piękny. Przypadkowo trafiliśmy do ogromnego kompleksu parkowo- leśnego, który robi niesamowite wrażenie. A więcej opowiadać nie ma co, bo było to raczej przypadkowe bieganie po mieście, nie było nawet czasu zajrzeć do przewodnika. Zrobiliśmy zdjęcia- bo przecież wzięliśmy aparat- szkoda tylko, że zapomnieliśy naładować baterii… Żeby nie było, w parku pstrykęliśmy zdjęcie telefonem, żeby było na bloga :-)

Widzieliśmy 2 mieszkania, z których pokój w 2 bardziej nam się podobał. Niestety, właścicielka po namyśle stwierdziła, że jeżeli chcemy mieszkać we 2 to musimy płacić za 2 sypialnie. Szkoda, bo było to naprawdę wielki pokój z balkonem (nic, że w „mieszkaniu” tym było 8 sypialni). Zostaliśmy więc niejako zmuszeni do wzięcia mieszkania, które widzieliśmy jako pierwsze. Ładne i w samym centrum (przy wspomnianym parku), ale niestety tylko na 6 tygodni i za całkiem spore pieniądze.

Aczkolwiek jesteśmy zadowoleni. Wyprowadzamy się jutro :)

Może o mieszkaniu słówko…

$
0
0
Może o mieszkaniu słówko...

Tak więc, mieszkamy w jednej z droższych tutaj dzielnic, która zwie się Salamanca. Jest to popularny rzut beretem od najpopularniejszej areny, gdzie odbywają się wali byków- Plaza de toro. A poza tym: jest kafejka internetowa prowadzona przez chińczyka i mały sklep z pustymi pułkami- prowadzony również przez chińczyka. Co ciekawe- tutaj chinczycy obsługują całą sieć drobnych sklepów i restauracji.  Za oknem mamy mały parczek, a tuż za małym parczkiem wieeeelką autostradę. I głośną. Do metra jest spory kawałek. Lokalizacja nie jest najlepsza, ale za to mieszkanie…- nie, to też nie powoduje naszej radości. Nasza sypialnia jest różowa (na szczęście nie cała, bo miejscami farba odpadła), posiada grzyba na suficie i w szafkach i pełno zabawek w szafie i pod łóżkiem. Co do łóżka-  nigdy nie spaliście na tak niewygodnym materacu, a raczej na sprężynach, które po nim zostały… Uśmiechający się z plakatu superman i wielka drewniana kaczka szybko z pokoju wylecieli. Kuchnia jest maleńka i nie posiada piekarnika (ani zmywarki!!!), a w łazience wypadają drzwi od prysznica i nie ma ani jednego kontaktu.

W tym momencie powinno nasunąć się Wam proste pytanie: Dlaczego do cholery wzięliśmy ten pokój?!

Odpowiedź na powyższe pytanie: Nie wiemy. Byliśmy chyba zbyt zmęczeni tym całym szukaniem. Pewnie obawialiśmy się też, że tamtej nocy zostaniemy bez dachu nad głową. Nie wiemy. Pewne jest to, że nie zauważyliśmy tych wszystkich defektów podczas pierwszej wizyty. Gdy się opamiętaliśy i  chcieliśmy zrezygnować, było już za późno- zaliczka była już wpłacona.  Właściciel okazał się pieprzonym formalistą, więc jedyną możliwością dla nas jest przetrzymanie tego miesiąca i wyprowadzenia się gdy będziemy mogli odzyskać zaliczkę.

Oczywiście nie mieszkamy sami- w pokojach obok są: Malijczyk i Peruwiańczyk. Sympatyczne chłopaki, ale nie mówią po angielsku, wymieniamy się więc uśmiechami. Czarny jest nieugięty- mówi do nas mixem francuskiego i hiszpańskiego wierząc, że jak będzie mówił wolno, to go zrozumiemy.

A dziś idziemy kupić jeden rower (tutaj są takie komisy- jak u nas z komórkami- tylko tutaj ze wszystkim- taki second hand na wszystko!!! Poza rowerami są też telewizory, gitary, torby, buty, suszarki, aparaty, kile do golfa i wiele innych :) A 2 pożyczymy od kumla z pracy, który go podobno nie używa.

Pisać jest ciężko, bo przez ten system pracy i długie dojazdy wychodzimy z domu o 7:30 a wracamy (uwzględniając jeszcze jakieś zakupy) ok. 21.30. Tak więc nie ma siły na nic więcej niż kolacja i prysznic.

Dziś dorzucam zdjęcie wspomnianej areny- z google, bo nie udało nam się jeszcze zrobić żadnych zdjęć.

Jak hiszpańska fiesta może zepsuć plany (i humor)

$
0
0
Jak hiszpańska fiesta może zepsuć plany (i humor)

Ostatni weekend pracy zakończył się szybko i przyjemnie. W sobotę jeden z szefów żenił się, więc w piątek ( w godzinach pracy) poszliśmy wszyscy razem na basen i piwo. Był to dobry moment na zaprezentowanie współpracownikom polskiego dobra, jakim była Żubrówka. Polskim sposobem, każdy spróbował zmrożonej wódki prosto z butelki- i tak dokonał się podział na słowianinów i latynosów :)

Naszym planem na weekend była Valencia- najbliżej od Madrytu położone miasto nadmorskie. Chwilę po północy wyruszyliśmy w stronę metra z plecakami zawierającymi jedynie koc, stroje kąpielowe i ręczniki. Jak już pisałam, nasze metro mieści się na Plaza de Toro, gdzie akurat trwała jedna z wielu hiszpańskich fest.  Setki (a może i tysiące) ludzi znajdowało się na placu a spora ich część usiłowała kupić bilety na metro. To samo, które miało nas dowieść na stację. Tak to właśnie fiesta popsuła nasze plany- nie udało nam się wsiąść do metra na czas. Morze odłożyliśmy na następny weekend.

Aby nie tracić słonecznej (dzień jak co dzień) soboty, z samego rana wyruszyliśmy do muzeum sztuki współczesnej. Pozytywnie zaskoczył nas brak biletu dla studentów z UE. 2 z 4 pięter wystarczyły nam na jeden dzień, bo brzuchy burczały nam tak głośno, że nie mogliśmy się skupić na tym jakże wymagającym rodzaju sztuki. Aczkolwiek było tam sporo dzieł mojego ulubionego artysty- Dalego- te i kilka innych dzieł oglądało się z wielką przyjemnością. Odbyliśmy też długi spacer po madryckich uliczkach i kolejny raz zasmakowaliśmy kuchni hiszpańskiej (odkrywając bardzo przyjemną i smaczną, lokalną knajpkę). Wraz z Programistą stwierdziliśmy, że jest to naprawdę fajne miasto :-) Wracam do pracy, niebawem opiszę górską niedzielę.

Spóźniony opis niedzieli

$
0
0
Spóźniony opis niedzieli

W niedzielę (już prawie tydzień temu) po nieudanej próbie pojechania do Walencji- pojechaliśmy pociągiem do pobliskiego miastezka Cercedilla. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zamiast spodziewanych pagórków zobaczyliśmy góry przykryte chmurami! No i wspinaliśmy się kilka godzin w górę, żeby później zejść w dół. Z naszą kondycją nie było to łatwe zadanie, aczkolwiek widoki jakie spotkaliśmy, wynagrodziły nam cierpienie :)

W poniedziałek jest jakieś święto i mamy wolne, więc ponownie spróbujemy pojechać na plażę do Walencji :) Tym razem skorzystamy z innej stacji metra, żeby znowu nie trafić na fiestę na Plaza de Toros…

A jednak nadal ciepło

$
0
0
A jednak nadal ciepło

W weekend dużo spaliśmy i zajęliśmy się nicnierobieniem. Sobota to czynności konieczne, czyli sprzątanie i zakupy (poszły sobie pieniążki…). W niedzielę- co by się zupełnie nie rozleniwić- pojechaliśmy na wycieczkę. Wrzuciliśmy rowery do pociągu i wysiedliśmy na Principe Pio. Odkryliśmy park z dużym, miejskim jeziorem, po którym tradycyjnie pływały łódeczki. Pogoda dopisała bardzo, można było się opalać, co na dłuższą metę było bardzo męczące.

W parku było bardzo głośno za sprawą papug, takich małych zielonych (coś jakby podobne do szarego Emila). Urokliwe ptaki, dzięki któremu park wyglądał bardzo egzotycznie, szczególnie gdy dziobały ziarna razem z gołębiami. Ptaki pochodziły zapewne z Zoo mieszczącego się w tym parku. Jest tam także oceanarium i park rozrywki ekstremalnej, ale na to nas póki co nie stać ;) (wejście do Zoo za 20E?).

Jednocześnie czekamy na przyjazd Rodziców i SS. Ustaliliśmy już przebieg wycieczki, zapowiada się interesująco. Tyle, że sprawdziliśmy pogodę na Ibizę… Deszcz zacznie padać dokładnie o godzinie naszego lądowania na wyspie, a przestanie jak będziemy ponownie wsiadać na pokład samolotu.


A droga długa była

$
0
0

Wyjechałam o 8 ze Szczecina. Na miły początek była taksówka do Berlina, zamiast oczekiwanego busa. Przepakowywanie trwało długo i dłużej, był to skomplikowany proces, aby w rezultacje z 3 bagaży podręcznych uzyskać jeden, czego wymagał przewoźnik. Pzyjechała Ma, z którą razem się w tę podróż wybrałam.

Lot do Budapesztu odbył się bez większych turbulencji.

Autobus spod lotniska na stację metra nie sprawił nam problemu.  Metrem jechałyśmy na gapę, bo nie znalazłyśmy kasownika. Tak o to pierwszy raz ‚wycykałyśmy’ węgra.

Kolejny etap naszej podróży to przejazd autokarem z Budapesztu do Veszprem.

Podróż zakończyłyśmy przejazdem węgierską taksówką pod nasz hotelik. Byłyśmy zbyt zmęczone na jakąkolwiek inną formę dotarcia do celu. Jak się później okazało, nas taksówkarz nie naciągnął jak to czynią tutejsi kierowcy z zagranicznymi turystami. Nas węgier nie ‚wycyka’! ;-)

Dostałyśmy mały, ale przytulny pokoik, widoczny na zdjęciu.

Dzień dzisiejszy można by rozpisać znacznie obszerniej, ale zmęczenie z powiek spływa na palce  i nie pozwala pisać więcej.

Wrażenia z dnia dzisiejszego: język węgierski jest zupełnie niezrozumiały a sami węgrzy bardzo mili.

Dobranoc.

Balaton

$
0
0
Balaton

Zaraz po zrobnieniu 30 brzuszków (każdego dnia robimy z Ma o 5 więcej, a zacęłyśmy od 20) i po kanapkowym śniadaniu, całą grupą (poza zaspanymi turkami) ruszyliśmy na Balaton. Dziś też dołączyła do nas sympatyczna greczynka, zasilając swą osobą erasmusowy team.

Jechaliśmy autobusem i mimo, że wysiedliśmy na złym przystanku to znaleźliśmy upragniony Balaton. Pogoda nie zachwycała – nie było słońca i czasami kropiło, więc zdjęcia nie nabrały pożądanych kolorów, ale samo jezioro jest cudowne. Męska część grupy pływała a ja wraz z Ma  podwinęłyśmy spodnie i nóżki swe zamoczyłyśmy w największym jeziorze Europy Środkowej.

Obiad w nadbalatońskiej knajpie przypomniał mi, że można nie wiedzieć czym jest wegetarianizm. Węgierski kelner był wyjątkowo zdziwiony widząc, że nie wcinam ze smakiem tych frytek i ryżu spod kurczaka, świnki i jakiegoś tłustego mięsiwa bliżej mi nie znanego. „Przecież ryż to nie mięso”. Fakt, jest w tym ziarnko (ryżu) prawdy.

Wino węgierskie to dobra inwestycja. Smaczne, wytrawne, czerwone wino za 3,5zł. Tańsze niż piwo a ma 11,5 a nie 2 lub 3% jak większość węgierskich piw.

Wieczór był deszczowy.

Vesprem

$
0
0
Vesprem

Dziś miał miejsce spacer po Veszprem. Szukałyśmy zamku, znalazłyśmy posąg królów i wzgórze znane ze zdjęć googla.

Dziś dowiedziałam się, że: pralinka to węgierska wódka smakowa- mocna, ale całkiem smaczna’ egeszegedre (jakkolwiek się to pisz) to węgierskie „na zdrowie”; węgrów przeraża język polski nie mniej niż nas węgierski.

Jutro do szkoły, pora spać.

PS. Wszystkiego najlepszego Damianie z okazji urodzin ;*

Ibiza

$
0
0

Po baardzo długim czasie, należy choć przez chwilkę powspominać Ibizę. Jedno z najładniejszych miejsc, w jakim byłam. o ile nie najładniejsze.

Nie wiem jak wyspa wygląda w czasie sezonu, ale chwilę po jego zakończeniu jest bardzo przyjemna i znacznie tańsza. Większość imprezowni zamknięto z końcem września. A jest to bardzo ważny temat na Ibizie. Największe kluby reklamują się wszędzie w w rozmaity sposób. Po raz pierwszy spotkałam się ze firmowymi sklepami, sprzedającego rozmaite produkty, wszystkie sygnowane logiem klubu nocnego bądź dyskoteki. Musi to być ogromny biznes i duża wartość ekonomiczna wyspy.

Ludzi na ulicach jest niewiele, wieczorami lokale, których jeszcze nie zamknięto też nie pękają w szwach.

To co jest bardzo charakterystyczne- wyspa jest zanglizowana, mało kto mówi po hiszpańsku! Młodzi imprezowicze z UK opanowali tutejsze miasta, co jest znacznym minusem- w ogóle nie czuje się tu Hiszpanii. A na sklepowych pułkach najdroższe są międzynarodowe trunki, które muszą się dobrze sprzedawać wśród angielskich turystów. Także restauracje serwują angielskie śniadania i angielskie piwo, na każdym rogu jest Irish Pub, etc.

Nie brakuje też niemców. Ale Ci reprezentowani są głównie przez starszych obywateli, albo rodziny z dziećmi. Niezależnie od tego, wszyscy okupują plaże cały dzień i uwielbiają opalać się toples. Piękne, polskie kobiety podbudowałyby się widząc te wiszące, nagie niemieckie i hiszpańskie cyckozwały. Mało smaczny widok.

Hotel mieliśmy genialny. Duży pokój z balkonem i smaczne śniadanie w formie bufetu. I to wszystko za 20E za parę. Hotel Florencia w Sant Antonio- bardzo polecam.

I co tu więcej dodawać- pięknie, pięknie, pięknie! Ciepła woda, niebywałe widoki.

i tak spędziliśmy 4 dni. Jeden dzień padało, więc wchodzenie do wody nie było wskazane, ale resztę dni spędziliśmy mocząc tyłki w słonej wodzie. Pierwszy dzień, zafundowaliśmy sobie bardzo długą, pieszą wycieczkę po skałach wzdłuż wybrzeża. Genialna wyprawa! Była bardzo spontaniczna, więc nie do końca się na nią przygotowaliśmy- po wyprawie, nasze japonki nadawały się do wyrzucenia- straciły podeszwy :)

Lot powrotny do Madrytu mieliśmy późnym wieczorem, z Eivissy. po śniadaniu pojechaliśmy tam autobusem. Z bagażami przeszliśmy całą plażę. Ja kurowałam się zimnym piwkiem, Programista ciepłym absyntem (w Katalonii jest legalny). Jako, że samoloty latały nam co raz niżej nad głową, postanowiliśmy oszczędzić 8E z biletów na autobus i dojść pieszo na lotnisko. Szliśmy, szliśmy, szliśmy… Aż się ściemniło. Na szczęście Programista miał latarkę, przydała się, bo szliśmy drogą szybkiego ruchu.

Trochę strachu, nieco zmęczenia, ale dotarliśmy. Był jeszcze czas na opróżnienie bagażu ze zbędnych puszek i butelek, ubranie na siebie wszystkiego, co nie mieściło się w bagażu i siedzimy w samolocie. Cały lot przespałam. Nieprzytomni wpakowaliśmy się do metra. Jest 2 w nocy, a rano do pracy…

Pozdrawiamy!

Pawi park

$
0
0
Pawi park

W końcu coś się dzieje, chociaż próbuje.

W tym tygodniu zostaliśmy zaproszeni na prawie- polski wieczór. Okazało się, że koleżanka z pracy (Niemiecka Nambijka, albo Nambijska Niemka, do końca nie wiadomo) mieszka z Polką. Na kolacji dodatkowo był Francuz.

Bardzo przyjemni ludzie i bardzo smaczna kolacja. Programista załapał się na bigos, ja zostałam przy wegetariańskich kanapkach (wiecie, jakie genialne jest połączenie koziego sera z awokado?!). Po dużej dawce alkoholu (włączając polską wódkę), nad ranem przeszliśmy przez pół Madrytu, aby w końcu dotrzeć do łóżka, przespać kilka godzin i ponownie wsiąść do pociągu jadącego do Parku technologicznego. Praca mało efektywna, bo w głowie szum, ale po informacji, że dziś strona ruszy on-line, mocno zabrałam się  do pracy. Wszystko skończyłam, a strona nie wyszła. Kolejny raz dałam się nabrać na hiszpański pośpiech, eh.

Sobota byłą niemal upalna. Fakt,jest chłodno jak zawieje, ale słońce naprawdę piekło. Byłam jedną z nielicznych osób, bez okularów przeciwsłonecznych na nosie- w dużym stopniu jest to amerykański trend, niewątpliwie, ale słońce też daje powody do ich noszenia.

Poszliśmy do parku Rastro na obiad. Oczywiście mieliśmy go w plecaku, jeszcze ciepły- zapakowany w pudełka. Zjedliśmy, wypiliśmy drinka z termosu, nacieszyliśmy się ostatnimi promykami słońca i poszliśmy na spacer. Poszliśmy do parku z pawiami. Jak się okazało, nie było ich jak zawsze pochowanych w krzakach. Zupełnie przypadkowo znaleźliśy je.. na drzewach! Spały.

Nasze odkrycie- te wielkie ptaki latają, co wygląda bardzo przerażająco.  Nieco przerażające także było to, że zastaliśmy wszystkie bramy z parku zamknięte! Wraz z 8 innymi osobami, szukaliśmy kogoś, kto mógłby nas wypuścić. Park z pawiami znajduje się w wielkim parku Rastro, więc było co najmniej dziwne, że ktoś nas nie zauważył… W pokoju dla stróża paliło się światło, włączone były monitorki z kamer, ale nikogo nie było. Jeden z zamkniętych przeskoczył przez bramę (4, może 5 metrów, z długimi kolcami na górze) i pobiegł po pomoc. Ktoś zadzwonił po policję. Po kilku minutach przyszli pracownicy ochrony i wypuścili nas.

Wróciliśmy do domu, koniec soboty.

Viewing all 65 articles
Browse latest View live