Z tą perłą to nieco przesadziłam- chciałam nadać tytułowi nieco polotu…
Chiang Mai to pierwsze miasto, jakie odwiedziliśmy. Prosto z Bangkoku polecieliśmy tam liniami Nok Air (które bardzo polecamy swoją drogą, Programistę szczególnie zauroczyły stewardessy, mi podobał się samolot i otrzymana drożdżówka). Okazało się oczywiście, że samolot nie leci z tego lotniska, na którym byliśmy, no ale żeby to pierwszy raz takie przeoczenie… Lotnisko było 80 km dalej, co pan taksówkarz wycenił na 800 bth (~80zł).
Chiang Mai oferowało nam najwięcej aktywności, a my nie omieszkaliśmy z nich skorzystać. Przylecieliśmy tu głównie ze względu na ośrodki dla dzikich zwierząt, które w innych częściach kraju nie cieszą się dobrą opinią. Jeżeli więc nie chcecie oglądać bitych tygrysów i słoni grających w piłkę nożną – jedźcie na północ kraju.
Po pierwsze, Chiang Mai to królestwo trekkingu, ale z tego nie skorzystaliśmy, więc nie będziemy się wypowiadać (buty były za ciężkie). Pochodziliśmy za to po świątyniach, których w tym regionie jest ponad 300. Ciekawe są nie tylko budowle, ale i podejście Tajów do całej filozofii, jak i sami mnichowie, którzy mają setki sposobów na pozyskanie pieniędzy od społeczeństwa. Zupełnie jak polski rząd, tyle, że my w naszych „mnichach” nie pokładamy już nadziei.
Strażnik niemal każdej ulicy w Chiang Mai – Budda
Filozofia jest bardzo prosta- mnich żyje z tego, co dostanie od innych. Przygotowywane są więc rzeczy, których chłopcy potrzebują, a wierni mogą je kupić i wręczyć. W wiaderkach znaleźć możemy wszystko, od jedzenia, po środki czystości, przez tkaniny, na papierze toaletowym kończąc. A wiernych nie brakuje, mnisi także nie chodzą głodni. Może jest to przepis na doskonałe relacje między wiernymi a instytucją kościelną?
Dary, które można kupić dla mnicha. W wiaderkach znajdują się najpotrzebniejsze rzeczy.
Wierni w świątyni. Chiang Mai
Następnego dnia spotkaliśmy się ze słoniami w ośrodku Baan Chang Elephant Park. Szczerze uwielbiam te zwierzęta! Są niesamowite- ogromne, a jednak czuć od nich tę potulność. I wielkość jednocześnie. Łatwo zapomnieć, że jest to kilkutonowe zwierzę, które w kilka sekund złamie nam kark. Tego dnia całkowicie o tym zapomnieliśmy. Oko w oko ze słoniem stanęłam już w Indiach, 6 lat temu, ale było to zupełnie inne doświadczenie. Na jeden dzień staliśmy się uczniami Mahout i jego pomocnikami przy opiece nad słoniem.
Po kilkugodzinnym kursie i karmieniu słoni uczyliśmy się na nie wsiadać. Hola, hola- to nie jest takie łatwe! Jeździliśmy bezpośrednio na plecach, co nie tylko daje niesamowite uczucie, ale i nie męczy kręgosłupa jak ławka montowana na słoniu dla leniwych turystów (no i wygląda kretyńsko). Ciekawostką są tu też niebieskie uniformy, które każdy dostaje na wejściu. Chodzi o nic innego, jak przekonanie słonia, że codziennie wracają do niego te same (bądź posobne) osoby. Całkiem sprytne oszustwo. Słoń czuje się bezpiecznie w środowisku, które zna, dlatego tak ważna jest rola Mahou, który powinien pozostać z nim przez całe życie.
Pierwsze próby wskoczenia na słonia.
Nauczyliśmy się też kilku komend: idź, skręć w lewo i prawo, stój i usiądź, tyle, że po tajsku. Co ciekawe, słonie faktycznie reagowały a nasze komendy, bo przez przypadek skierowałam słonia w złą stronę i o mały włos nie wpadliśmy w krzaczory. Na szczęście nasz birmański przyjaciel (Mahout, widoczny na kilku zdjęciach, stojący nad nami z kijem) był obok
Jeden z podopiecznych Baan Chang podczas karmienia
Baan Chang
Baan Chang.
Każdy ze słoni ma swojego opiekuna. W tej chwili wszyscy pochodzą z Birmy; Tajowie w mniejszym stopniu dbają o te zwierzęta (o czym świadczyć może ilość cyrków z udziałem słoni). Mahout (opiekun słonia) spędza z nim niemal całą dobę, bo musi do doglądać jeszcze podczas snu. Słuchanie o nawykach słoni było cudowną przygodą. Po obiedzie wsiedliśmy na nasze słoniki i poszliśmy na wycieczkę. Dużo zabawy, sporo strachu, ale i niezwykłe uczucie: to jakby siedzieć na balkonie na pierwszym piętrze, który się porusza. No i dodatkowo boli tyłek.
Baan Chang
Komendy w praktyce Baan Chang
Widok ze słonia.
Ostatnim elementem była wspólna kąpiel ze zwierzakami. Ośrodek Baan Chang polecamy w 100%. Świetna organizacja, sympatyczni ludzie, charyzmatyczny i oczywiście smaczne jedzenie
Warto tu też wspomnieć, że takie ośrodki to już w Tajlandii ewenement. Choć kraj kojarzy się z tymi zwierzętami, to ich żywot tam nie jest łatwy. W wielu miejscach są one wykorzystywane do pracy bądź durnych rozrywek turystycznych. I nie mówię, że robiłam coś ekstremalnie dobrego wsiadając i zsiadając z tych słoni. Mam jednak poczucie, że wybrałam najlepsze miejsce do tego, aby je poznać i poczuć. Inne oblicze słoni w Tajlandii możecie zobaczyć TUTAJ. Należy więc dobrze poznać strategię ośrodka, zanim się go odwiedzi. Słonie żyją z pieniędzy turystów, ale ich opiekunowie (bądź oprawcy) także, o czym warto pamiętać.
Słonie w Baan Chang często pochodzą z miejsc, gdzie działa im się krzywda. Są tam 2 słonie, do których nie można podchodzić, bo są zbyt agresywne. Opiekunem jednego z nich jest chłopak wyglądający jak Rambo z Birmy. Mahou dobierani są do słoni pod względem charakteru i to bardzo widać. Nasz kolega był tak samo kapryśny jak jego słonica, która zawsze wybierała inną ścieżkę niż wszystkie słonie (zawsze tą nie uklepaną).
Ostatni etap – kąpiel.