Quantcast
Channel: sport – Strona 4 – Backpakuje

Jak hiszpańska fiesta może zepsuć plany (i humor)

$
0
0
Jak hiszpańska fiesta może zepsuć plany (i humor)

Ostatni weekend pracy zakończył się szybko i przyjemnie. W sobotę jeden z szefów żenił się, więc w piątek ( w godzinach pracy) poszliśmy wszyscy razem na basen i piwo. Był to dobry moment na zaprezentowanie współpracownikom polskiego dobra, jakim była Żubrówka. Polskim sposobem, każdy spróbował zmrożonej wódki prosto z butelki- i tak dokonał się podział na słowianinów i latynosów :)

Naszym planem na weekend była Valencia- najbliżej od Madrytu położone miasto nadmorskie. Chwilę po północy wyruszyliśmy w stronę metra z plecakami zawierającymi jedynie koc, stroje kąpielowe i ręczniki. Jak już pisałam, nasze metro mieści się na Plaza de Toro, gdzie akurat trwała jedna z wielu hiszpańskich fest.  Setki (a może i tysiące) ludzi znajdowało się na placu a spora ich część usiłowała kupić bilety na metro. To samo, które miało nas dowieść na stację. Tak to właśnie fiesta popsuła nasze plany- nie udało nam się wsiąść do metra na czas. Morze odłożyliśmy na następny weekend.

Aby nie tracić słonecznej (dzień jak co dzień) soboty, z samego rana wyruszyliśmy do muzeum sztuki współczesnej. Pozytywnie zaskoczył nas brak biletu dla studentów z UE. 2 z 4 pięter wystarczyły nam na jeden dzień, bo brzuchy burczały nam tak głośno, że nie mogliśmy się skupić na tym jakże wymagającym rodzaju sztuki. Aczkolwiek było tam sporo dzieł mojego ulubionego artysty- Dalego- te i kilka innych dzieł oglądało się z wielką przyjemnością. Odbyliśmy też długi spacer po madryckich uliczkach i kolejny raz zasmakowaliśmy kuchni hiszpańskiej (odkrywając bardzo przyjemną i smaczną, lokalną knajpkę). Wraz z Programistą stwierdziliśmy, że jest to naprawdę fajne miasto :-) Wracam do pracy, niebawem opiszę górską niedzielę.


Spóźniony opis niedzieli

$
0
0
Spóźniony opis niedzieli

W niedzielę (już prawie tydzień temu) po nieudanej próbie pojechania do Walencji- pojechaliśmy pociągiem do pobliskiego miastezka Cercedilla. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zamiast spodziewanych pagórków zobaczyliśmy góry przykryte chmurami! No i wspinaliśmy się kilka godzin w górę, żeby później zejść w dół. Z naszą kondycją nie było to łatwe zadanie, aczkolwiek widoki jakie spotkaliśmy, wynagrodziły nam cierpienie :)

W poniedziałek jest jakieś święto i mamy wolne, więc ponownie spróbujemy pojechać na plażę do Walencji :) Tym razem skorzystamy z innej stacji metra, żeby znowu nie trafić na fiestę na Plaza de Toros…

A jednak nadal ciepło

$
0
0
A jednak nadal ciepło

W weekend dużo spaliśmy i zajęliśmy się nicnierobieniem. Sobota to czynności konieczne, czyli sprzątanie i zakupy (poszły sobie pieniążki…). W niedzielę- co by się zupełnie nie rozleniwić- pojechaliśmy na wycieczkę. Wrzuciliśmy rowery do pociągu i wysiedliśmy na Principe Pio. Odkryliśmy park z dużym, miejskim jeziorem, po którym tradycyjnie pływały łódeczki. Pogoda dopisała bardzo, można było się opalać, co na dłuższą metę było bardzo męczące.

W parku było bardzo głośno za sprawą papug, takich małych zielonych (coś jakby podobne do szarego Emila). Urokliwe ptaki, dzięki któremu park wyglądał bardzo egzotycznie, szczególnie gdy dziobały ziarna razem z gołębiami. Ptaki pochodziły zapewne z Zoo mieszczącego się w tym parku. Jest tam także oceanarium i park rozrywki ekstremalnej, ale na to nas póki co nie stać ;) (wejście do Zoo za 20E?).

Jednocześnie czekamy na przyjazd Rodziców i SS. Ustaliliśmy już przebieg wycieczki, zapowiada się interesująco. Tyle, że sprawdziliśmy pogodę na Ibizę… Deszcz zacznie padać dokładnie o godzinie naszego lądowania na wyspie, a przestanie jak będziemy ponownie wsiadać na pokład samolotu.

Ibiza

$
0
0

Po baardzo długim czasie, należy choć przez chwilkę powspominać Ibizę. Jedno z najładniejszych miejsc, w jakim byłam. o ile nie najładniejsze.

Nie wiem jak wyspa wygląda w czasie sezonu, ale chwilę po jego zakończeniu jest bardzo przyjemna i znacznie tańsza. Większość imprezowni zamknięto z końcem września. A jest to bardzo ważny temat na Ibizie. Największe kluby reklamują się wszędzie w w rozmaity sposób. Po raz pierwszy spotkałam się ze firmowymi sklepami, sprzedającego rozmaite produkty, wszystkie sygnowane logiem klubu nocnego bądź dyskoteki. Musi to być ogromny biznes i duża wartość ekonomiczna wyspy.

Ludzi na ulicach jest niewiele, wieczorami lokale, których jeszcze nie zamknięto też nie pękają w szwach.

To co jest bardzo charakterystyczne- wyspa jest zanglizowana, mało kto mówi po hiszpańsku! Młodzi imprezowicze z UK opanowali tutejsze miasta, co jest znacznym minusem- w ogóle nie czuje się tu Hiszpanii. A na sklepowych pułkach najdroższe są międzynarodowe trunki, które muszą się dobrze sprzedawać wśród angielskich turystów. Także restauracje serwują angielskie śniadania i angielskie piwo, na każdym rogu jest Irish Pub, etc.

Nie brakuje też niemców. Ale Ci reprezentowani są głównie przez starszych obywateli, albo rodziny z dziećmi. Niezależnie od tego, wszyscy okupują plaże cały dzień i uwielbiają opalać się toples. Piękne, polskie kobiety podbudowałyby się widząc te wiszące, nagie niemieckie i hiszpańskie cyckozwały. Mało smaczny widok.

Hotel mieliśmy genialny. Duży pokój z balkonem i smaczne śniadanie w formie bufetu. I to wszystko za 20E za parę. Hotel Florencia w Sant Antonio- bardzo polecam.

I co tu więcej dodawać- pięknie, pięknie, pięknie! Ciepła woda, niebywałe widoki.

i tak spędziliśmy 4 dni. Jeden dzień padało, więc wchodzenie do wody nie było wskazane, ale resztę dni spędziliśmy mocząc tyłki w słonej wodzie. Pierwszy dzień, zafundowaliśmy sobie bardzo długą, pieszą wycieczkę po skałach wzdłuż wybrzeża. Genialna wyprawa! Była bardzo spontaniczna, więc nie do końca się na nią przygotowaliśmy- po wyprawie, nasze japonki nadawały się do wyrzucenia- straciły podeszwy :)

Lot powrotny do Madrytu mieliśmy późnym wieczorem, z Eivissy. po śniadaniu pojechaliśmy tam autobusem. Z bagażami przeszliśmy całą plażę. Ja kurowałam się zimnym piwkiem, Programista ciepłym absyntem (w Katalonii jest legalny). Jako, że samoloty latały nam co raz niżej nad głową, postanowiliśmy oszczędzić 8E z biletów na autobus i dojść pieszo na lotnisko. Szliśmy, szliśmy, szliśmy… Aż się ściemniło. Na szczęście Programista miał latarkę, przydała się, bo szliśmy drogą szybkiego ruchu.

Trochę strachu, nieco zmęczenia, ale dotarliśmy. Był jeszcze czas na opróżnienie bagażu ze zbędnych puszek i butelek, ubranie na siebie wszystkiego, co nie mieściło się w bagażu i siedzimy w samolocie. Cały lot przespałam. Nieprzytomni wpakowaliśmy się do metra. Jest 2 w nocy, a rano do pracy…

Pozdrawiamy!

Pawi park

$
0
0
Pawi park

W końcu coś się dzieje, chociaż próbuje.

W tym tygodniu zostaliśmy zaproszeni na prawie- polski wieczór. Okazało się, że koleżanka z pracy (Niemiecka Nambijka, albo Nambijska Niemka, do końca nie wiadomo) mieszka z Polką. Na kolacji dodatkowo był Francuz.

Bardzo przyjemni ludzie i bardzo smaczna kolacja. Programista załapał się na bigos, ja zostałam przy wegetariańskich kanapkach (wiecie, jakie genialne jest połączenie koziego sera z awokado?!). Po dużej dawce alkoholu (włączając polską wódkę), nad ranem przeszliśmy przez pół Madrytu, aby w końcu dotrzeć do łóżka, przespać kilka godzin i ponownie wsiąść do pociągu jadącego do Parku technologicznego. Praca mało efektywna, bo w głowie szum, ale po informacji, że dziś strona ruszy on-line, mocno zabrałam się  do pracy. Wszystko skończyłam, a strona nie wyszła. Kolejny raz dałam się nabrać na hiszpański pośpiech, eh.

Sobota byłą niemal upalna. Fakt,jest chłodno jak zawieje, ale słońce naprawdę piekło. Byłam jedną z nielicznych osób, bez okularów przeciwsłonecznych na nosie- w dużym stopniu jest to amerykański trend, niewątpliwie, ale słońce też daje powody do ich noszenia.

Poszliśmy do parku Rastro na obiad. Oczywiście mieliśmy go w plecaku, jeszcze ciepły- zapakowany w pudełka. Zjedliśmy, wypiliśmy drinka z termosu, nacieszyliśmy się ostatnimi promykami słońca i poszliśmy na spacer. Poszliśmy do parku z pawiami. Jak się okazało, nie było ich jak zawsze pochowanych w krzakach. Zupełnie przypadkowo znaleźliśy je.. na drzewach! Spały.

Nasze odkrycie- te wielkie ptaki latają, co wygląda bardzo przerażająco.  Nieco przerażające także było to, że zastaliśmy wszystkie bramy z parku zamknięte! Wraz z 8 innymi osobami, szukaliśmy kogoś, kto mógłby nas wypuścić. Park z pawiami znajduje się w wielkim parku Rastro, więc było co najmniej dziwne, że ktoś nas nie zauważył… W pokoju dla stróża paliło się światło, włączone były monitorki z kamer, ale nikogo nie było. Jeden z zamkniętych przeskoczył przez bramę (4, może 5 metrów, z długimi kolcami na górze) i pobiegł po pomoc. Ktoś zadzwonił po policję. Po kilku minutach przyszli pracownicy ochrony i wypuścili nas.

Wróciliśmy do domu, koniec soboty.

Półtora miesiąca w Polsce. Widziane z Madrytu.

$
0
0

Jak to zmieścić w jednym poście? Zadałam sobie to pytanie przedwczoraj i do dzisiaj nie znam odpowiedzi.

Pobyt w Polsce- choć był względnie długi- minął bardzo szybko.
Przylecieliśmy do Ber., jeden dzień w Szcz. i spotkanie z 5xM. Dzień później Sul. i tak zleciały święta. Po chwili udany Sylwester- raz jeszcze gratulacje dla zaręczonych tego dnia A&P!
(całkiem szybko opisałam 2 tygodnie…).

Styczeń już cały w Szczecinie. Głównym zadaniem było rozpoczęcie sesji i jednoczesne jej zakończenie. Mało snu, dużo wysiłku, trochę nadziei, duża dawka cierpliwości od Ma. i Mag.:) Udało się. Mogę nawet powiedzieć, że jest całkiem nieźle :-) W miesiąc udało się skończyć to, czego kilka osób z roku w ogóle nie skończy- przykre, ale prawdziwe. Mi się podoba i już.

Ten miesiąc pokazał mi, że nie lubię tego wydziału, ale są osoby, które warto było poznać, gdzie na szczególną uwagę zasługuje Mała M-ynka.

Najbardziej żałuję tego, że nie udało mi się spotkać z wszystkimi, których mi tu brakuje. Studia i jednoczesna praca pożerały mi wszystkie 24 godziny dziennie. Gdy jednak udawało się wygospodarować godzinkę, lub dwie, to były one zagospodarowane w bardzo miły sposób, za co dziękuję wszystkim współtowarzyszom szklanki, kufla i łyżwy.

Jak wiadomo, pamięć słabnie z czasem, dlatego niektóre z powyższych sytuacji mogły być opisane dosyć powierzchownie i skrótowo. Jednak nie mogę pominąć ostatniego wieczoru w Szcz. Okazało się, że nawet jeżeli nie było mnie na absolutorium, to absolutorium poczekało na mnie. Mg. i Ma. zafundowały mi wieczór w birecie (który trzymały dla mnie z obrony!), oglądając nagranie z absolutorium i najpiękniejsze przemówienie najlepszej studentki, i zajadając się paprykarzem szczecińskim czekając na pizzę. Było też wino węgierskie z dryfującym korkiem (a nie mówiłam! :). I prezenty! Dostałam wielką paczkę ulubionych słodkości, wspomnianego paprykarza, personalizowanej wódki, personalizowanego piwa, i amulet na szczęście w postaci temperówki (ma to bardzo symboliczne znaczenie- omijajcie temperówki :).

Dzień później pociąg do Poznania, samolot do Madrytu. Jedna noc w hostelu i przeprowadzka do nowego, własnego mieszkania, gdzie rządzić będziemy przez kolejne 7 miesięcy. Małe, ale przyjemne. Dziś w nocy hałaśliwego sąsiada zabrała policja, więc już powinno być spokojnie.

Piątek, ostatkami sił kończę pracę i wychodzę. Należy mi się weekend.

Idzie wiosna

$
0
0

Mija tydzień od naszego przyjazdu. W pracy nie zmieniło się nic, nadal klepiemy te same rzeczy w te same klawiatury :)
Mieszkanie sprawdza się bardzo dobrze, choć jest to ciemna i zimna komnata, którą trudno przywrócić do stanu używalności. Najgorzej jest w łazience, trzeba długo nagrzewać maleńkim farelkiem.
Mam też poważnie obity tył głowy od prostowania się na antresoli, która generalnie nie sprzyja osobom wyższym niż 0,9m.

Zapełniamy lodówkę. Jest tak wielka, że wyszliśmy z założenia, że jeżeli już ją trzeba utrzymywać, to niech chociaż będzie pełna. Jest tam też opakowanie malutkich krewetek. Już otwarte, bo odważyłam się przyrządzić je po raz pierwszy. Efekt zaskoczył mnie bardzo pozytywnie- były smaczne, a konsystencja całkiem przyjemna! Smacznego :-)

A za oknem słońce i chyba cieplej niż wczoraj, a jeszcze cieplej niż przedwczoraj. To dobrze wróży.

Uwielbiamy nasze mieszkanie, mimo, że jest zimno!

$
0
0

W sobotę odbyła się impreza informatyczna w naszym małym mieszkanku- grupa programistów z firmy, w towarzystwie swoich dziewczyn, żon czy też matek. Było sympatycznie, polskie trunki wszystkim smakowały. Chciałam też zrobić coś polskiego- nie mamy piekarnika, więc padło na krokiety. Niestety, nigdzie nie znalazłam kapuchy, więc krokiety były z pieczarkami. Wyszło ich sporo, więc cały tydzień planujemy jeść krokiety. Wszyscy wyszli z mieszkania o własnych siłach. Jak się dowiedzieliśmy dzień później, byli nawet w stanie wsiąść do samochodów i pojechać do domu- i tutaj przeszły nas niezłe ciarki. Eh, ci szpaniolce…

A wcześniej, wychodząc do sklepu zamknęliśmy drzwi z kluczami w dziurce, wewnątrz. W taki oto sposób poznaliśmy naszego butnego kolegę sprzed kilku nocy, ponieważ Programista musiał skakać z jego balkonu na nasz, abyśmy dostali sie do mieszkania. Jakby nie patrzeć, jest to bardzo oryginalny sposób na poznanie sąsiada :-)

Wczoraj mieliśmy rocznicę, więc poszliśmy na to co lubimy- do hindusa na jedzenie wegetariańskie. Choć prawda jest taka, że Programista od 2 tygodni codziennie marudzi, że chce tam iść, więc rocznica była tylko pretekstem :)
Dziś walentynki, więc otworzymy wino. Choć prawda jest taka, że codziennie otwieramy.

Tutaj nadal zimno, choć czuć poprawę z dnia na dzień. Oby do słońca!


Segovia

$
0
0
Segovia

Sobota była pierwszym, iście wiosennym dniem. Pojechaliśmy do Segovi, oddalonej półtorej godziny jazdy autobusem od Madrytu. Niewielka miejscowość otoczona ośnieżonymi górami. Większość budynków z kamienia, z pięknymi, goteckimi zdobieniami. Wszystko w tym samym stylu, co tworzy bardzo przyjemną spójność. A poza tym: chyba najprzyjemniejszy zamek jaki widzialam, robiąca wrażenie katedra i symbol tego miasta- rzymski akwedukt (na zdjęciu).
kilka godzin chodzenia, kilka wypitych piw i sałatka zjedzona na ławce pod zamkiem. Przemiła wycieczka, piękna pogoda.
Aby miło zakończyć dzień i klasycznie powitać wiosnę- zjedliśmy kolację na naszym patio. Wokół było głośno- wszyscy sąsiedzi wpadli na ten sam chyba pomysł.

Już 2 razy biegałam, co jest dla mnie nie lada osiągnięciem :) Raz dobiegłam do stadionu Realu, raz go nawet okrążyłam!

Witaj wiosno! :-) Musimy oddać mój rower do naprawy i ruszać na podbój rowerowych ścieżek! :-)

Przyszła wiosna, a czasami nawet lato

$
0
0
Przyszła wiosna, a czasami nawet lato

Tydzień temu:
Jedziemy w góry. W sobotę rano.
Przygotowaliśmy tortille, kawałki różnych serów, oliwki i dużo owoców. I dużo czekolady- w końcu będziemy chodzić po górach. Przed metrem zaszliśmy jeszcze do marketu po piwo i świeże bagietki.
na dworcu okazało się, że ostatni pociąg odjechał 3 minuty temu. Zmiana planów, jedziemy do parku nad jezioro, było jakieś 23 stopnie.

Śniadanie w Casa de Campo


Zjedliśmy, opaliliśmy się i wróciliśmy do domu. Tak właśnie wygląda wypad w góry zgodnie z naszą definicją.

Ten tydzień:
W czwartek pojechaliśmy na Oktoberfest, mała firmowa impreza. Ani nie w Niemczech, ani nie w październiku,a w marcu i to w Alcobendas- miejscowości pod Madrytem. Smaczne, litrowe, niemieckie piwa i oktoberfestcka (bynajmniej tak mówiły osoby, które są bywalcami oryginalnego święta piwa) atmosfera. Oczywiście były też kiełbasy i golonka,ale to mnie nie dotyczy.
Już długo pewnie nie będę piła (i kupowała co ważniejsze) litra piwa za 8E. Eh, te Niemcy…
Między rozmowami dowiedzieliśmy się, że poniedziałek jest dniem wolnym od pracy, a my zupełnie byliśmy bez planów.
Piątek. Od rana przegrzebujemy Internet i książkowy przewodnik, aby znaleźć coś na te 3 dni. Jest święto fajerwerków w Valencji, ale wszystkie miejsca noclegowe są zajęte. Do Alicante trudno dojechać autobusem, bo bylibyśmy na wieczór w sobotę. Do Portugalii bilety autobusowe mają kosmiczne ceny, lotnicze w każdym kierunku zaczynają się od 200E od osoby. Przeszukaliśmy dosłownie wszystko. Planów brak.

Sobota. Skorzystaliśmy z zeszłotygodniowych planów i pojechaliśmy w góry. Z plecakiem pełnym prowiantu wsiedliśmy do pociągu do Cercedilli, w której byliśmy na początku naszej madryckiej przygody. Mieliśmy pecha wsiąść do przedziału zajętego przez dzieciaki z jakiejś wycieczki. Zanim przeszliśmy do innych wagonów, wszystkie miejsca były już zajęte, musieliśmy więc2 godziny stać, obijani co chwilę między rowerami innych pasażerów. Później przesiadka do Cotos, ale z powodu remontu pociąg nie dojeżdżał, więc wysiedliśmy i zaczęliśmy iść przed siebie w górę.

TO nie był najlepszy dzień na tę wyprawę. Mgła oplotła wszystkie okoliczne góry i- ku naszemu zaskoczeniu- podczas jazdy pociągiem temperatura spadło o 20 stopni w porównaniu z Madrytem. Tutaj panował mróz i częściowo jeszcze śnieg, a na to nie byliśmy przygotowani.

Szybki spacer, piwo, gorąca czekolada w lokalu, piwo z plecaka, kawa w lokalu, piwo z plecaka i wzięliśmy pociąg powrotny. Trzeba będzie tam wrócić, ale lepiej przygotowanym, niewątpliwie. Poczekamy też na słońce.

Czekając na lato i Wielkanoc po Madrycku wg. Polaków

$
0
0
Czekając na lato i Wielkanoc po Madrycku wg. Polaków

Od ostatniego wpisu minął prawie miesiąc. W tym czasie nie działo się zbyt wiele, a to głównie za sprawą deszczu, który padał nieprzerwanie, a już zupełnie nie odpuszczał podczas weekendów.

Strajk generalny w Hiszpanii- był faktycznie generalny i obejmował niemal wszystko i wszystkich. Oczywiście, informacja o strajku była oficjalna, ogłoszona jakiś czas temu, ale jak się nie zna hiszpańskiego, to zupełnie uwagi nie zwróci przecież plakat z napisem „huelga general”, bo po co? I kiedy wszyscy zupełnie świadomi tego co się dzieje czekali na kolejny autobus, my niecierpliwie przeszukiwaliśmy słownik polsko-hiszpański. Zawsze to jakieś nowe słówko, a w Hiszpanii całkiem istotne- tutaj strajk nigdy się nie kończy, zawsze jest jakiś ważny powód :-) A kryzys stoi na ich czele. Nasze biuro pracowało, ponieważ Hiszpanie stanowią tam mniejszość (ostatnio ktoś powiedział, że jakby był koniec świata i ocaleć miało tylko jedno miejsce, to nasze biuro byłoby idealne- tak wiele narodowości na kilku metrach kwadratowych zdarza się rzadko). Na autobus do pracy czekaliśmy godzinę, nie było żadnej informacji, tylko, że 15% autobusów jeździ. Protesty i zamieszki widzieliśmy tylko w TV, nasza dzielnica nie jest tak medialna jak Plaza Sol, nic się tu nie działo.

Wielki Tydzień był wolny od pracy pomiędzy czwartkiem a niedzielą. Ale, że tydzień wcześniej był strajk, to już nie było większego sensu wracania do pracy (bynajmniej tak wnioskujemy po autobusach jeżdżących z wielką nieregularnością). Planowaliśmy jechać do Granady na święta, zabukowaliśmy już hostel.

W sobotę poszliśmy do kościoła, gdzie odbywają się polskie msze. Polaków i rodzin półpolskich przyszło całkiem sporo, większosć z koszykami do poświęcenia. My- mimo, że lakierem do paznokci pomalowaliśmy jajka- to nie lieliśmy koszyka, więc mimo pomysłu Programisty, by przynieść jajka w kieszeni, nic nie mieliśmy. To było dziwne ale sympatyczne uczucie, spotkać w centrum Madrytu dziesiątki Polaków, obchodzących święta tak samo jak ich rodziny 3,500 km. dalej czy dzieciaki trzymające koszyki, które co drugie słowo mówiły po hiszpańsku. Przyjemne miejsce i wydarzenie, także bardzo fajny ksiądz. My-zgodnie z polskim zywczajem- mieliśmy duże śniadanie. Z braku niektórych produktów mieliśmy: jajka przepiórcze, sałatkę z krabami, ananasa, sok wyciskany z pomarańczy, jajecznicę i wino.

Jajka wielkanocne w Hiszpanii

Polska wielkanoc po hiszpańsku

Tutaj świąt nie spędza się z rodziną, jest to bardziej czas wakacji. Jajek też oczywiście nie malują, ten zwyczaj znają tylko z tradycji protestanckiej.

Wielki Piątek, Madryt

Wielki Piątek, Madryt

Na boso, z łańcuchami

Ze względu na zapowiadane ulewy, wycofaliśmy rezerwację z Granady. Na szczęście nie kupiliśmy jeszcze biletów na autobus, a odrzucenie rezerwacji to jedyne 9E. A lało strasznie, także w Madrycie.
Granadę odbijemy sobie jeszcze w tym miesiącu. Pojedziemy tam na 2 dni, w drodze do Sewilli.

Ważnym punktem świąt jest procesja w Wielki Piątek. Ta Madrycka też była interesująca, choć miała bardziej postać widowiska niż obrządku religijnego, aczkolwiek była to chyba najlepsza procesja jaką widziałam i może taka właśnie powinna być- spektakularna.

W końcu oddaliśmy mój rower do naprawy, co nie było najprostsze, ponieważ koszt naprawy to jakieś 70% wartości roweru. Czekam zatem na rower i na słońce, bo to bardzo boli, gdy się mieszka w samiutkim centrum Hiszpanii, niemal na pustyni, a ciągle pada i jest tak zimno…

Od Dav. dostałam informację, że drożeją bilety na komunikację miejską- kolejny sposób na walkę z kryzysem. I tak dla przykładu, bilet na 10 przejazdów metrem, który 2 lata temu kosztował 7E, od maja będzie wart 12E. Czyste szaleństwo. Obywatele nie mają pracy, a ceny bardzo widocznie skaczą. Mi jest się bardzo niezręcznie wypowiadać w tym temacie, bo jestem obcokrajowcem, który nie dość, że nie mówi w ich języku, ma tu stałą pracę to na dodatek podatki płaci w swoim kraju- czyste barbarzyństwo, więc zupełnie szanuję te ich strajki i przyglądam się im nieco z ukratka.

Na koniec nasz sąsiad i mecz. Pamiętacie tego sąsiada z naprzeciwka od zamieszek? Niedawno pytała o niego policja (już nas nie dziwi fakt, że policjanci- jak mało kto tutaj- płynnie mówią po angielsku). Po dłuższej nieobecności sąsiad wrócił i to nie sam- kilka dni temu, od godziny 2 w nocy do czasu gdy wyszliśmy do pracy- kolega imprezował z dużą grupą ludzi w swoim małym mieszkanku. Myślałąm, że zwariuję! Nigdy chyba nie słyszałam tak głośnej imprezy i to o takich godzinach. Nawet po takim czasie mieszkania tutaj mnie to dziwi- jak było słychać jakąś tam przemoc, to od razu ktoś zadzwonił na policję, jak jest znacznie głośniejsza impreza nikt nie reaguje, mimo, że wokół mieszkają rodziny z maluchami. Wolność osobista zaskakuje mnie tu za każdym razem. Może powinniśmy się tego nauczyć? Wyluzować i żyć tak bezstresowo jak oni? Aczkolwiek rano, wychodząc do pracvy z mega worami pod oczami byłam raczej wkurzona, choć momentami ich za to uwielbiam. Ale wiem, jest kryzys i większość z nich pewnie nie ma gdzie iść, całonocne imprezy nie powinny mnie więc dziwić- może jest to jakaś odpowiedź na kryzys pojedyńsczych obywateli.

A na zdjęciu biedronka, których całe mnóstwo urodziło (bo nie wiem jak to się nazywa u biedronkowatych) się na naszym patio. Małe i mające problem z rozwinięciem skrzydełek. I całe w kuruz, bo załapały się na zamiatanie ;)

Nasze najdłuższe wakacje. cz.1- GRANADA

$
0
0
Nasze najdłuższe wakacje. cz.1- GRANADA

Nasze wakacje połączone z majówką rozpoczęliśmy od Andaluzji, a dokładniej od Granady. Wyruszyliśmy autobusem ze stolicy, jechaliśmy niemal całą noc, aby ok 7 rano dotrzeć na miejsce. Na Granadę mieliśmy przeznaczone 2 dni. Biletów do Alhambry już nie było. Poszliśmy jednak na spacer, choćby z zewnątrz ujrzeć kompleks architektoniczny, znany na całym świecie. Ku naszemu zdziwieniu, w sprzedaży było jeszcze kilka biletów- nam udało się kupić bilety na popołudniowe zwiedzanie. Ponad 4 godziny chodzenia były bardzo meczące, ale równie przyjemne, poprzez widoki, jakie można podziwiać ze wzgórza, na którym osadzone są budowle. Nie mniejsze wrażenie robi też obecność wielu kultur i religii, które łatwo dostrzec w wszechobecnej architekturze.

Widok na miasto z ALhambry

Alhambra

Z informacji praktycznych: zniżki przewidziane są dla dzieci poniżej 12 lat, osób starszych i posiadaczy kart takich jak euro26.

ALe Granada to nie tylko Alhambra. Jeżeli jesteśmy przy architekturze, to całą- stara część miasta jest godna uwagi. Podobno są to pozostałości cygańskie, my tam widzieliśmy więcej wpływów arabskich. Niewątpliwie jest to oryginalna mieszanka: indyjskie sklepy, cygańska muzyka i marokańskie restauracje.

A co do jedzenia, to Granada ma także dużo do powiedzenia. Okazuje się, że jest to stolica TAPAS. Małe, niesforne kanapeczki, popularnie nazywane tapas, okazują się być tapasami madryckimi. W Granadzie są to całe posiłki, starannie przyrządzone i smakowicie podane. I zasada otrzymywania tapas też jest nieco inna, bo jest to jakby nieodłączna część piwa- kupiłeś piwo za 2E- tapa „gratis”. I tak jest wszędzie- pijesz, więc musisz zjeść. Bardzo, bardzo przyjemny zwyczaj!

Widok na Alhambrę i lokalne piwo- też Alhambra.

Granada to także miasto outsiderów, luzakó, hipisów czy jak by ich się tam nie nazwało, to raczej nie da się jednym zdaniem określić zjawiska, które tam istnieje. Jest mnóstwo młodych, czasami bezdomnych osób, zazwyczaj z psami, którzy chodzą po mieście, czasami coś grają, czasami sprzedają biżuterię w ukryciu przed policją. Czuje się od nich niebywałą wolność i pozytywną energię, choć co niektórzy potrafią wywołać lęk. Naszym zdaniem, jest to idealne miejsce na studiowanie: wolne, piękne i przede wszystkim tanie.

Sevilla- magiczna feria de abril

$
0
0
Sevilla- magiczna feria de abril

Po długiej przerwie (związanej głównie z uczelnią) wracam do opisywania wakacji, choć sporo czasu już minęło, zdążyliśmy też wyjechać na 2 wakacje, ale o tym w kolejnym wpisie.

Z Granady wyjechaliśmy, gdy skończyła się piękna pogoda. W strumieniach deszczu, pociągiem pojechaliśmy do Sevilli (pociągi są tu rewelacyjne!). Był to akurat okres feria de abril – święto flamenco.

Sevilla 2012

Mimo, że jest to nadal Andaluzja, czuć, że nie jest się w Granadzie – brak tu tapasów! Nie są one ani tak duże, ani tak tanie. Aczkolwiek architektura, fantazyjny układ uliczek czy drzewka cytrusowe informują nas, że jesteśmy niedaleko. Ceny w tym okresie są 2 razy wyższe niż w innej części roku, ale bardzo nam zależało na zobaczeniu fenomenu tego święta – i było na co patrzeć!

Kobiety w tradycyjnych sukniach z Sewilli. Feria de Abril 2012

Na świętowanie wyznaczone jest miejsce daleko od centrum, gdyż namioty, w których wszystko się odbywa, stoją tam cały rok. Niemniej jednak, kobiety w przepięknych, tradycyjnych sukienkach spotkać można było wszędzie, przejażdżki konne także były bardzo popularne.

Mimo nieustającego deszczu poszliśmy w miejsce, gdzie odbywało się całe świętowanie – coś niesamowitego! Całe miasteczko pięknych namiotów – gdzie każdy był inny od pozostałych- a z wnętrza każdego wydobywała się muzyka. Wstęp do większości z nich był zabroniony, o co troszczyli się stojący przed wejściem ochroniarze. Niemniej jednak, przez otwarte „drzwi” namiotu, można było zobaczyć, co dzieje się w środku. Rozgrywały się tam przedstawienia – istny teatr. Całe rodziny tańczyły, tyrmicznie tupiąc i klaskając w dłonie, po czym było słychać donośny okrzyk „ola!„.

Feria de Abril 2012

Na kilkaset znajdujących się tam namiotów (należały one do rodzin, stowarzyszeń, partii poliotycznych itp.) było kilka „namiotów publicznych”, gdzie mógł wejść każdy. Były one większe od namiotów prywatnych, ale generalnie polegały na tym samym – tańczeniu i piciu wina i rebujito (lokalny alkohol jabłkowy ze spritem i lodem- bardzo dobre!).

Tutaj można się lepiej przyjrzeć tańczącym. Nie są to przypadkowe ruchy- nawet, gdy obok siebie tańczyło kilka par, które się nie znały – ich ruchy były płynne, niemal identyczne, jakby tańczyli zespołowo. Tutejsza odmiana flamenco – bardziej płynna i rytmiczna – nazywana jest sevillaną. Coś całkowicie unikalnego.

Feria de Abril 2012, Prywatna caseta

Feria de Abril 2012, prywatna caseta

Na wymianach młodzieżowych mieliśmy okazję poznać hiszpanów – właśnie z Sevilli. Znajomy naszych znajomych posiadał namiot, więc mieliśmy przyjemność wejść do jednego z prywatnych miejsc (są one nazywane casetami). Tam dowiedzieliśmy się, że posiadanie takiej casety to ogromny prestiż, a jednocześnie duży koszt – cały rok trzeba opłacać miejsce, z którego korzysta się kilka dni w roku w celach picia i tańczenia w nim. Niemniej jednak, zabawa była rewelacyjna :)

Nie wiem czy jest to miejsce, do którego należałoby wracać co rok, ale być tam i widzieć to. Ty bardziej, że andaluzja i Andaluzyjczycy są specyficzni – wyjątkowi na swój sposób. Wsyscy tam tańczą i tańczą rewelacyjnie, jedzą, piją i rozmawiają. I tak każdego dnia :)

Portugalia: Lizbona i Algarve

$
0
0
Portugalia: Lizbona i Algarve

Post dotyczący południowego wybrzeża Portugalii był już bardzo długo przeze mnie odwlekany. Na tyle długo, aby połączyć go z opisem Lizbony, w której byliśmy 2 miesiące później, czyli na ostatni weekend.

Opisywać łącznie tego nie można, są to zupełnie inne światy, mimo, że Portugalia nie jest przecież największym krajem. Niemniej jednak, jest krajem zróżnicowanym, co widać już na linii centrum-południe.

Zacznijmy od wybrzeża. 3 dni spędziliśmy w Albufeirze i 3 w Lagos.

Albufeira jest bardzo turystyczna- a co za tym idzie- bardzo angielska. Ale z tym już chyba nie można walczyć, Anglicy są wszędzie. Miasto jest malutkie i niestety bardzo zaniedbane, wiele budowli stanęło w połowie, a te które są, nie otrzymały renowacji od dawna. Znajduje się tu miejsca plaża, choć inna od pozostałych- bardzo przyjemna. Oddalając się kilka kroków od miasta, można natrafić na dzikie skarpy i plaże, co prawdopodobnie jest największym urokiem tego miasta.

ALbufeira, Portugalia 2012

Tu niestety spotkała nas też niemiła sytuacja z hotelem. 3 dni przed przyjazdem otrzymaliśmy maila z informacją, że z powodu remontu, nasz hotel ** zostanie zmieniony na apartament ***, z powodu remontu. Hotel zabukowaliśmy 3 miesiące wcześniej i mimo zupełnej świadomości, że jest to tylko wymówka, nie byliśmy w stanie już nic zrobić (byliśmy w tym czasie w Sewilli). To ‚ulepszenie’ nie wyszło nam na dobre, co możecie zobaczyć na zdjęciach. Apartament Regina w Albufeirze definitywnie zostaje skreślony z naszej listy. Do opisu miasta dodam, że jest relatywnie tanie (bez problemu znajdziemy 2-osobowy pokój za 25E).

Apatrament *** Regina, Albufeira

1,5 godziny w autobusie i jesteśmy w Lagos. Miasto równie turystyczne, ale znacznie bardziej zadbane. Nastawione także na innych turystów- znacznie młodszych. Lagos to przede wszystkim przepiękne klify! Miasto oferuje sporo aktywności i rozrywek, więc trudno się tu nudzić- kajaki, rowery, surfing, quady, albo po prostu spacer po klifach, co właśnie my uczyniliśmy. Albufeira okazała się także mekką imprezowiczów- mała mieścina na końcu świata stała się ulubionym miejscem wypadowym nie tylko z Anglii, ale także z Ameryki czy Australii. Tutaj hostel nas nie zawiódł: tanio i przyjemnie, z właścicielami stworzonymi do prowadzenia takiego przybytku, polecamy JJs Yard w Lagos.

 

Lagos, Portugalia


Na koniec stolica- Lizona. Tam polecieliśmy tylko na weekend. Loty z Madrytu są bardzo tanie i mogła to być jedyna okazja do zwiedzenia tak odległych miejs Europy. Lizbona trochę nas zaskoczyła. Jest to miasto zupełnie inne od pozosytałych europejskich stolic. Belgrad też nie był najbardziej bogatym miastem- tam widać było wojnę, tutaj przebija się coś innego- kryzys portugalski.

Na początku pomyśleliśmy, że śmieci leżące na ulicach to jakaś forma protestu. Okazało się jednak, że nie- jest to portugalska codzienność.

 

Kryzysowe oblicze Portugalii, Lizbona 2012

Są miejsca, któe przejrażają- brud, smród i bieda, bo inaczej tego ująć nie można. Mijamy mnóstwo opuszczonych domów, w których śpią bezdomni.

Niemniej jednak, Lizbona to także pięnie miasto z mozaikową architekturą, pyszną kawą i babeczkami. Większość trasy przejechaliśy tramwajem 28- zabytkowe składy, które jeżdżą na regularnych trasach. Ogromnym plusem jest to, że nie ma wyższej stawki za przejazd tym właśńie tramwajem.

Lizbona, Portugalia 2012

A Lizbonie znajduje się 2 pod względem wielkości oceanaroum w Europie (pierwsze jest w Walencji), które mieliśy okazję odwiedzić. Świetnie zorganizowane, piękne okazy. Miejsce bardzo warte odwiedzenia.

Oceanarium w Lizbonie, 2012

Wieczory spędzaliśmy w Bario Alto, czyli dzielnicy pełnej pubów i barów. Bardzo klimatyczne i kolorowe (dosłownie, przeważają tu przybysze z Ameryki i Afryki). Tutaj też możńa kupić rozmaite narkotyki, których sprzedawcy czają się na każdym roku- razem z grupkami czarnych, sprzedających perfumy, okulary, zabawki, itp….

I na tym zakończyła się nasza Portugalska przygoda :) Zostaliśmy zaskoczeni jej egzotyką, także ceny nas nieco zdziwiły (spodziewaliśmy się niższych) i kryzys, o którym nie mówi się tak dużo w mediach. Mam nawet wrażenie, że w Polskim Radiu więcej słychać o kryzysie hiszpańskim niż portugalskim, a oba kraje zdają się prezentować odmienny stan rzeczy.

Zobacz także nowszy wpis, o tym co robić w Algarve na wakacjach!

Do Madrytu zawitały upały.

Ostatni wyjazd, pierwsi goście i publiczny brak toalet.

$
0
0
Ostatni wyjazd, pierwsi goście i publiczny brak toalet.

Krótko po Lizbonie odwiedzili nas pierwsi polscy goście w tym roku – 3 ostatnie osoby z moim nazwiskiem. Kilka dni mieli okazję spędzić na Ibizie, która podobałą im się tak samo jak mi, więc nie warto myśleć o tej wyspie tylko w kontekście białych rękawiczek i nietrzeźwych doznań. Wyspa naprawdę godna jest polecenia także dla osób które lubią rajskie widoki czy wędrówki po skałach.

Współnie pojechaliśmy do Salamanki. Mocno studenckie i żywe miasto, choć trudno znaleźć tam coś poza starymi uniwesrytetami, mnóstwem kościołów i oczywiście – tysiącami barów i knajpek. Tam też obejrzeliśmy pierwszy mecz Euro – wygranej brak, ale przegranych też nie było. Każdy wynik warty był uczczenia.

3 wyjechali, 2 przyjechały. No istny kataklizm! Oczywiście alkoholu, którego nawałnica przelała się przez nasze mieszkanie i przełyki. K. i Mg. przez tydzień zmobilizowały mnie do odkrywania nocnej strony Madrytu. To miasto nie tylko nie śpi – jak się powszechnie uważa – ale w ogóle nie chodzi spać!!!! O ile o godzinie 1 czy 2 w centrum miasta jest mnóstwo ludzi, o tyle po zamknięciu lokali ( po godz. 2) jest ich znacznie więcej i nie zmienia się to do rana. Ma to niebywały urok, jednakże też spotyka się z niewytłumaczalną głupotą miasta – brak publicznych toalet w centrum. Dziwne, ale faktycznie znacznie utrudniające życie bawiących się tam osób, a także tych, którzy z samego rana przyjdą to posprzątać. Po nocnych voyagach zwracam honor hiszpanom – to nie tylko kwestia lenistwa i olewactwa, to także wada systemu wpływa na to, co można tu czasami zobaczyć.
Wizyta dziewczyn przypomniałą także, że kieszonkowcy nie śpią i mogą Cię obrobić ze wszystkiego w najmniej spodziewanym momencie. W tak dużych miastach warto być przerważliwionym na wszystko, może to ocalić np. nasz telefon.

Nastroje w Madrycie są coraz bardziej napięte. Na głównych placach odbywają się częste strajki, a ludzie krzyczą coraz głośniej. Skończył się zachwyt Euro, rozpoczęła się walka z rządem, który to ma kolejne rygorystyczne pomysły na walkę z kryzysem. Warto obserwować.
My z dnia na dzień poważniej myślimy o przeprowadzce. W tym celu szukamy jakiegoś lokum w Ojczyźnie, a na Madryt patrzymy z odrobiną sentymentu, łapiemy też słońce, może się uda trochę go zabrać…


Maraton gości i samolot do Polski za rogiem

$
0
0

Kolejni goście przyjechali, wyjechali i już przyjechali kolejni. Istny maraton. I nie wiem czy to ich zasługa, czy w ogóle tak jest, ale czas pędzi zawrotnie szybko. Ledwo co pisałam o wyjeździe do Hiszpanii, a już widać koniec. I to nawet nie na horyzoncie, ale tuż za najbliższym zakrętem. Dokładnie za 2 tygodnie mój zadek i 14 miesięcy hiszpańskiego doświadczenia wyląduje w Poznaniu. I zupełnie nie wiem czy się cieszyć czy nie. Bo wrócić – owszem – fanie, ale wymienić pogodę i warunki Madrytu na Szczecin już nie tak bardzo, choć dziwnie mi to pisać.

Z ostatnimi gośćmi przez mieszkanie przetoczyła się fala śmiechu, hałasu i aromatów z całego świata. Bardzo fajny tydzień, choć to ten czas chyba najbardziej przyspieszył ten czas.

Myśląc o powrocie trzeba zaplanować pożegnalną imprezę w firmie. Razem z nami odchodzi tez R. z Francji, więc planujemy wspólnie. Niestety jest to mocno wakacyjny czas, więc większość osób będzie poza miastem- a szkoda, bo poza polską wódką (oczywiście) będzie też bieganie za bykiem (a raczej ucieczka przed nim). Do tej pory nie wiedziałam, że takie imprezy odbywają się także w mieścinach pod Madrytem. Zobaczymy.

Bagaże lecą kurierem. Po 14 miesiącach (a szczególnie zakupach z ostatnimi gośćmi!) uzbierało się naprawdę wiele nowych nabytków. Przejazd kuriera okazuje się cenowo bardzo podobny do wykupienia bagażu w samolocie, a nie trzeba go nosić i dojedzie dokładnie pod wskazany adres w Polsce – dla mnie rewelacja. Jak testowana firma się sprawdzi to też polecę.

I jeszcze krótko o sytuacji w Madrycie – w weekend było ponad 40 st., wczoraj spadło do 30 i tak krąży między tymi temperaturami, oczywiście skłaniając się ku 40. Jest gorąco. Wydaje się, że jest znacznie znośniej niż rok temu, kiedy nie byliśmy w stanie funkcjonować. Hiszpanie jednak twierdzą, że jest dokładnie to samo i możliwe, że to my przywykliśmy – oczywiście, taka możliwość także istnieje.
A kwestia kryzysu chyba w ogóle się nie zmieniła. Nic nie słyszałam, na ulicach też nie widać nic nowego – tylko protesty przybierają coraz to fantazyjniejsze formy. Ostatnio widzieliśmy cmentarz banków w centrum miasta.

Na koniec trochę marketingu – jeżeli interesuje was Peru i okolice, polecam blog kolegi Dejwida (kliknij poprzednią frazę by przejść na bloga). Mam wrażenie, że on będzie bardziej aktywnym blogearem niż ja 😉

Polska

$
0
0

Oficjalnie nasze stopy i szanowne tyłki stanęły na polskim gruncie.

To tylko w ramach informacji, więcej napiszę kiedy tylko skończy się ta szalona sesja.

Bezsenność zachęca do pisania

$
0
0

Od sesji minęło już trochę czasu, ale tylko pozornie stało się spokojniej. Choć godzenie pracy i uczelni nie jest tak dużym problemem (za 2 podejściem dostałam pozwolenie na indywidualną organizację, choć na ostatnim roku zajęć nie ma już wiele) to coś mnie ogarnia. Może jesienna chandra, może zmęczenie, a może zwykłe, popularne lenistwo.
Żeby było śmiesznie, po 14 miesiącach w Madrycie rozpoczęłam kurs hiszpańskiego. Całkiem egzotycznie, bo w Szczecinie.
Niestety, to jedyny z projektów, którego realizację rozpoczęłam. Miała też być nauka angielskiego, ale ten projekt spadł na ostatni plan. Prawo jazdy i siłownia jeszcze gdzieś balansują – przychodzą i odchodzą, zobaczymy jak to będzie…

Szukam też swojego miejsca. Teraz bliżej, bo w Szczecinie, a najlepiej w centrum. Póki co nic i oby się to szybko zmieniło, to może znajdzie się więcej czasu i przestrzeni dla wspomnianych wcześniej projektów.

Podoba mi się pogoda. Jak nie lubiłam jesieni – bo kojarzyła mi się z rozmokłymi liśćmi i zamoczonymi okularami – tak w tym roku (odpukać!) jest świetnie. Ciepło, przyjemnie i kolorowo. Sama jestem zaskoczona, ale na hiszpańską jesień bym tego nie wymieniła 😉 Minął już chyba atak brzydkich biedronek, przynajmniej nie widać ich ani na oknie ani na lampce. Jak dla mnie one gryzły. Albo coś, co z nimi przyszło, to gryzło, bo mnie coś pogryzło.

Niech ta jesień nie odchodzi…

Z miejsca, gdzie czas płynie wolniej.

$
0
0

Od dawna zabierałam się za odświeżenie bloga, ale kilkugodzinne wpatrywanie się w monitor w zupełności mi wystarcza. Za to przynajmniej mi płacą, przyjemność związana z blogiem odeszła na 2 plan na bardzo długo. Postaram się to naprawić.

Przyszedł sprzyjający temu moment. Tu czas się zatrzymał, jest leniwie, nic nie trzeba robić a posiłki obsługa przynosi do łózka. Zupełnie o nic nie trzeba się martwić. Hotele 5* już tak mają…

Witam na oddziale dziecięcym szpitala klinicznego w Szczecinie. I w powyższym akapicie nic nie jest przypadkowe. Mimo widocznego remontu czas się tu zatrzymał, szczególnie w kuchni, a moim jedynym zmartwieniem jest popicie tabletek lub zaciśnięcie ręki przy wbijaniu igły. Poza tym pełen luz.

Przyszłam dzisiaj, jutro dam pokroić jedną z ważniejszych i bardziej wrażliwych części swojego ciała. Czeka mnie operacja oka. Więcej pisać nie będę, bo póki co cholernie mnie to przeraża. Chyba już chciałabym zasnąć, wciągnąć całą narkozę dostępną w szpitalu.

Mam (nie)przyjemność dzielenie pokoju z dwiema dziewczynkami (oddział dziecięcy, znalazłam się tu bo tak). Młodsza ma ADHD, a starsza reprezentuje populację ufo. Ma 17 lat, wygląda i zachowuje się jak 13-latka, ale jak zaczyna mówić, to ma manierę 30-latki i gada jak poparzony kujon. Moja ulubiona część rozmowy dziewczynek z dziś:

„Młodsza: Paryż jest piękny, ale nie chciałabym tam wracać.

Starsza: A znasz kogoś, kto tam był?

M: Ja.

S: Masz tam rodzinę?

M: Tak jakby. Ciocia mieszka obok Paryża. W Londynie.

S: Ale Londyn jest w innym państwie!

M: No tak, ale jedzie się tam metrem. Wydaje się, jakby było obok.”

Warszawa powinna w końcu zrozumieć, jak bardzo metro zbliża.

Hitem dnia była też kolacja. O 17, bo to przecież zdrowo. Zabunkrowałam się w pokoju, ale kucharka (która pewnie jeszcze Zawiszy Czarnemu gotowała zupę) znalazła mnie i zmusiła do wzięcia kolacji. Nie pomogły tłumaczenia, że nie chcę, nie jestem głodna, mam nieco więcej niż te dzieci i potrafię o siebie zadbać… Nie, musiałam wziąć do pokoju (dzieci jedzą na świetlicy, na której nie przewidzieli, że któryś z pacjentów może mieć więcej niż 10 lat kupując krzesełka). Cukierniczka o smaku herbaty i serowa papka spłynęły w wc, kanapki i masło zostały wyniesione przez posłańca.

Kolacja przyniesiona przez Programistę była znacznie smaczniejsza. Od tej pory nie mogę nic jeść ani pić.

kończę, bo koleżanki niespodziewanie zgasiły światło…

Nasza krótka, rzymska przygoda.

$
0
0

Bilety w Ryanerze kupiliśmy już jakiś czas temu, korzystając z promocji wygrzebanej przez jedną ze stron filtrującą tanie loty. Poświęcając 5 minut na „doszukanie” znaleźliśmy jeszcze korzystniejszą ofertę.

Do Rzymu polecieliśmy na czas zdecydowanie za krótki (3 noce), to pozwoliło to na zobaczenie „punktów obowiązkowych” i pobłądzenie między uliczkami, o których nie napisano w przewodniku. Nie przypadkiem użyłam słowa „zobaczenie” ponieważ zazwyczaj nie wchodziliśmy do środka- kolejki turystów działają na nas paraliżująco. Co zatem zobaczyliśmy? Plac św. Piotra w Watykanie (wygląda dość teatralnie i robi niesamowite wrażenie) i Koloseum. Do Panteonu wróciliśmy dzień później, bo za pierwszym razem zamknięto go przed naszymi nosami. Weszliśmy także do kilku kościołów- samych nas to dziwiło. Kościoły i bazyliki w Rzymie są naprawdę godne zwiedzenia, choć zazwyczaj nie robią wrażenia z zewnątrz. Najlepszym przykładem jest tu Bazylika San Clemente, czyli coś, czego nie można w Rzymie ominąć. Niepozornie wyglądający budynek kryje w sobie 4 poziomy, każdy budowany w innym okresie historycznym. Niemalże brak turystów, charakterystyczny zapach zawilgoconej piwnicy i dźwięk strumienia płynącego pod bazyliką sprawiają, że można się na chwilę przenieść w czasie. Nasza radość była tym większa, że mimo uprawnień udało nam się zakupić bilet ulgowy (3,5E).

Watykan w oczekiwaniu na burzę.

Widok z Ołtarza Ojczyzny (Grób Nieznanego Żołnierza)

Niewiele dobrego można powiedzieć o tak osławionych Schodach hiszpańskich i Fontannie di Trevi. Mnóstwo turystów, wszechobecni hinduscy sprzedawcy, nie ma gdzie wcisnąć przysłowiowej szpilki. Poszliśmy, zobaczyliśmy i odeszliśmy zniesmaczeni.

Ogrom turystów zalewający fontannę di Trevi.

Całe centrum Rzymu przeszliśmy na pieszo. Choć zmęczenie było bardzo odczuwalne, jest to najlepszy sposób poznawania tego miasta. Mapa często służyła nam do wyjaśnienia czym dany (przypadkowo znaleziony) obiekt jest. A w Rzymie można na takie ciekawostki trafić na każdej niemal ulicy.

Włochy to oczywiście jedzenie. Choć Programista bardzo chciał, nie mogliśmy się najeść na zapas, a przecież 3 dni pozwalają na ograniczoną ilość posiłków, których mogliśmy spróbować. Jadaliśmy głównie na Trastevere (które w nocy stawało się bardzo klimatyczne), ale wchodzenie do lokalnie wyglądających knajp, czy śledzenie robotników idących na lunch jak zawsze okazało się strzałem w dziesiątkę, niezależnie od lokalizacji. Naszym głównym posiłkiem w tych dniach była oczywiście pizza na wszystkie sposoby. Oczywiście zawsze w towarzystwie wina, a te pochodziło z półek o różnej wysokości. Wszystko było pyszne.

Wino i oliwki z widokiem na Watykan.

Śniadanie (bagietka, oliwki, pesto, sery) na murku. Obowiązkowo z winem.

Rzym nie jest jednak miastem idealnym i zapewne szybko do niego nie wrócimy. Powód? Oczywiście ceny. Rzym jest cholernie drogim miastem. Z mojego doświadczenia, porównać je mogę chyba tylko z Paryżem, choć tam za tę cenę można oczekiwać usług o wysokim standardzie. W Rzymie rządzi bród i obojętność, co jest dość nieprzyjemne zważając na fakt pieniędzy zostawianych przez turystów na każdym kroku. Tak drogiego hostelu nie mieliśmy jeszcze nigdzie. Nie mieliśmy też tak kiepskiego. A mówimy tu o pokoju 6-osobowym poza miastem. Dramat.

Tym pozytywnym akcentem chciałabym powrócić do pisania niniejszego bloga. W najbliższym czasie szykują się kolejne podboje… 🙂

Czy Hiszpania przypomina ci Włochy?

$
0
0

W Hiszpanii spędziłam nieco więcej czasu niż we Włoszech (jakieś 14 miesięcy więcej), a z Włoskich stron odwiedziłam tylko Sardynię i Rzym, to pokuszę się o małe porównanie, bo nie trudno go zauważyć. By nie popaść tu w pewną przesadę, porównując 2 kraje znane mi w różnym stopniu, wezmę pod lupę obie stolicę.

W czym Madryt podobny jest do Rzymu, a w czym Rzym różni się od Madrytu?

Bezdyskusyjne jest to, że w obu miastach mieszkają południowcy: otwarci i przyjaźni ludzie. Oba miasta są też stolicami borykającymi się z kryzysem. To jednak można wywnioskować nawet bez empirycznego poznania.

1. Bary, kawa i poranne słodkości.

Zarówno w Madrycie jak i Rzymie elementem obowiązkowym każdej ulicy jest bar, a w nim dość tania i smaczna kawa. Autochtony najbardziej lubią ją rano, a na śniadanie chętnie zjedzą coś małego i słodkiego (odpowiednik naszej drożdżówki, często bazujący na cieście francuskim). Kawę najlepiej wypić przy barze, nie tylko po to by porozmawiać z właścicielem i innymi klientami, ale także by nie zapłacić opłaty serwisowej (~1Euro od każdej serwowanej rzeczy). W obu miejscach espresso jest równie dobre.

A jaka jest tu różnica? W Madrycie wszystko co jest klientowi zbędne- ląduje pod barem (rachunki, obierki, skorupki), przez co włoskie bary wydają się na pierwszy rzut oka czystsze. Wystarczy jednak odwiedzić toaletę by wiedzieć, że jest zupełnie przeciwnie…

2. Emigranci.

Nie brakuje ich w obu stolicach. Hindusi, Azjaci i Czarnoskórzy sprzedawcy nęcą nas różnorakimi podróbkami na każdym kroku. W Rzymie nie uświadczyłam typowych look-look menów (prześcieradło z 2 sznurkami, ułatwiającymi szybkie zwinięcie nielegalnego interesu), którzy królowali  na ulicach stolicy Hiszpanii. W Rzymie Azjaci prowadzili także bary, czego w Madrycie raczej nie spotkałam (tam prowadzili oni sklepy z odzieżą i małe spożywczaki). Niezależnie od zajęcia, mieszanka kulturowa w obu miejscach jest bardzo duża.

3. Ceny

Rzym jest zdecydowanie droższy niż Madryt. O ile komunikacja miejska i kawa w barze wiążą się z podobnym kosztem, o tyle np. cena noclegu jest już zdecydowanie wyższa w Romie. Za cenę 2 łóżek w pokoju 6-osobowym z łazienką, wątpliwej klasy hostelu (brak ręczników i suszarki, pleśń wszędzie gdzie tylko można) ok. 25 minut drogi od centrum kosztuje więcej niż dwójka w hostelu o nieco wyższym standardzie, w centrum miasta (okolice Plaza Mayor). Ale ok bardzo niskim standardzie włoskich hoteli ostrzegał mniej już wcześniej zarówno Włoch jak i nie-Włoch, więc nie szczególnie mnie to zdziwiło.

Menu dnia (2 dania, deser i kawa) to w Madrycie koszt 7-12 E, w Rzymie zaczynały się od 10E i szybko leciały w górę. W Madrycie w tym zestawie zawsze było wino, w Romie b. rzadko.

4. Czystość.

Brak śmietników na ulicach i publicznych toalet to zgroza obu tych miast. Nie wyrzucam śmieci na chodnik, więc takie rzeczy łatwo mi zauważyć- w papierkiem w dłoni można przejść kilka ulic- śmietnika brak. Brak toalet objawia się nieprzyjemnym zapachem w mniejszych i większych zaułkach. Tego bardzo nie lubię.

Wyprawa, na którą czekałam 2 lata

$
0
0

Pomysł kiełkował mi w głowie od dawna. Pytałam tych, co już tam byli, wertowałam strony przewodników, nieustannie sprawdzałam ceny biletów. I w końcu udało się zabookować lot do miejsca (jednego z kilku) moich marzeń- do Tajlandii.

Wraz z Programistą skorzystaliśmy z promocyjnej oferty linii Qatar. Choć lot nie będzie ani krótki, ani bezpośredni, zamierzamy wykorzystać go możliwie najlepiej- zwiedzając Doha podczas postoju i ciesząc się egzotycznym jedzeniem z metalowych pudełek na wysokościach. Zawsze to jakaś odmiana dla tanich linii lotniczych z wąskimi siedzeniami i głośnym rykiem silników, które zwykły nas gościć na swoich pokładach.

Przygotowania ruszyły pełną parą. Choć nie jest to łatwe przedsięwzięcie, a z pewnością najtrudniejsze, z jakim przyszło się nam zmierzyć. Tajlandia to ogromny kraj, a my mamy na jej poznanie tylko 17 dni.

Kilka utworzonych dokumentów google, wyznaczanie trasy na mapie, wstępne formowanie naszych tajskich wakacji. Niemal każdego dnia znajduję inne atrakcje i całkowicie zmieniam plan podróży. Na dzień dzisiejszy pewne są 4 pierwsze dni.

Bezpośrednio z lotniska w Bangkoku lecimy do Chiang Mai (bardziej dzika, górzysta północ kraju). 4 noclegi rozłożyliśmy na 2 miejsca noclegowe, w 2 częściach miasta, by było ciekawiej. Dla kontrastu wzięliśmy też jeden hostel i jeden hotel (choć różnica w cenie jest znikoma). W okolicach Chiang Mai planujemy między innymi odwiedzenie farmy słoni i ośrodka dla tygrysów. Zwierzęta (podobno) są tu lepiej traktowane niż na bardziej turystycznym południu, dlatego dla tych spotkań postanowiliśmy przelecieć 700km, by nie musieć oglądać słoni grających w piłkę słoni czy tygrysów nieludzko traktowanych w świątyni buddyjskiej w Kanchanaburi.

W Chiang Mai można także wybrać się na górski treking czy popływać pod wodospadami. Do planu naszego pobytu na północy dopisaliśmy także wizytę w wiosce plemienia Padaung- uciekinierów z Birmy, tak zwanych „Kobiet Długich Szyj„, które można poznać z Martyną Wojciechowską: Oglądaj tutaj. Jeden z przyjemniejszych odcinków, dlatego nie może nas tam nie być.

Na dalsze relacje przyjdzie jeszcze czas, a póki co- pokazuję wstępną mapę naszej podróży, choć ograniczenia czasowe zmuszają nas do ciągłej rezygnacji z poszczególnych miejsc…

Wstępny plan podróżniczy, Google Maps.


Planowanie podróży jeszcze nigdy nie było tak skomplikowane.

$
0
0

Szkielet mapy zmienia się w zastraszającym tempie. Choć posiadamy 2 główne bilety (wylot i powrót) i dwa loty wewnętrzne (Bangkok Chiang Mai- Hat Yai) to cała sprawa nie jest tak łatwa, jakby się wydawało.

Brakuje nam czasu, jakiś 10 dni, by zrealizować to co zaplanowałam. I to niezwykle szybko i niechlujnie. Na dokładniejsze posmakowanie tych miejsc potrzeba by lat. Ale to przy kolejnej okazji.

Dziś zabukowaliśmy nocleg w Bangkoku, na 3 ostatnie noce przed wylotem. Z noclegiem na pierwszej wyspie (Koh Lipe przy granicy malezyjskiej) nadal się wstrzymujemy. Prawdopodobnie nie zdążymy na ostatni prom (godzina 15.) płynący na wyspę i musimy utknąć na lądzie. Nie jest to dobra informacja, przyjmując, że mogliśmy na nią i tak przeznaczyć tylko 3 dni.

Nie pamiętam czy wspominałam, ze względu na brak czasu i dość wysoki koszt, zrezygnowaliśmy też z domków na drzewie w Chiang Mai. Same problemy z tą podróżą.

Jak żyć panie premierze, jak żyć…?

Mapa Koh Lipe

Koh Lipe, póki c widok bardzo ogólny. Źródło: kohlipethailand.com

Nieco służbowa wizyta w Madrycie

$
0
0

Choć Madryt uważam za jedno z ulubionych miejsc (a z pewnością najlepsze do życia, jakie do tej pory przetestowałam), dawno tutaj nie byłam. Jakiś czas temu nadarzyła się okazja, więc tradycyjnie – skorzystałam. Polecieliśmy z Programistą na niecałe 4 dni, z czego 3 spędziliśmy w biurze. Ostatni- piątek, 1 listopada- na szczęście był wolny zarówno w Polsce jak i Hiszpanii. Choć o 19 mieliśmy samolot powrotny, mogliśmy kilka godzin pokręcić się po Sol’u i okolicach. Nie zapomnieliśmy też o winie i tapasach. Uwielbiam!

Pustynny Madryt.

Od razu z lotniska polecieliśmy do biura- bliżej i nie trzeba wydawać na bilety do centrum. Te są droższe niż ostatnio. Przejazd z pracy do centrum to wydatek 1,75E. Po pracy do hostelu. I tak 2 kolejne dni. Wieczory spędzaliśmy w pubach i kafejkach, czyli to co się robi w Madrycie najprzyjemniej.

Ulica Chueca w Madrycie.

Krewetkowy szaszłyk.

Pierwsze wyjście z walizką na plac Sol przyprawiło mnie o szybsze bicie serca. Kilka budynków, niedźwiedź wspinający się na drzewo i szklana fala będąca wejściem do metra. Niby nic, a jednak jest to centralne miejsce w mieście, które do reszty mną zawładnęło. Uwielbiam Madryt, polecam do życia i co najlepsze – nadarzyła się kolejna szansa na zakotwiczenie się tam. A jednocześnie pojawiły się wątpliwości.

Ostatnie spojrzenie na niebo i ostatni łyk wina. Lotnisko w Madrycie.

Czy trzeba się szczepić przed wyjazdem do Tajlandii?

$
0
0

Szczepienia przy wyprawie do Tajlandii nie są obowiązkowe, ale zalecane. Nie trzeba więc posiadać żadnego zaświadczenia, aby bezproblemowo przekroczyć granicę. Niemniej jednak, zgodnie z powiedzeniem „przezorny zawsze ubezpieczony” warto wbić w siebie kilka igieł (i jeszcze więcej złotówek).

Jakie szczepienia można zrobić przed wyjazdem do Tajlandii?

(więcej…)

Lot do Tajlandii z przesiadką w Doha

$
0
0

Tym wpisem zaczynam przelewanie tajskich wspomnień na klawiaturę. Podróż była tak długa i tak obfita w przygody, że nie sposób było nie poświęcić jej całego wpisu.

Do Tajlandii lecieliśmy liniami Qatar Airlines, z Warszawy do Bangkoku, z 15-sto godzinną przesiadką w stolicy Kataru- Doha. Klientów tej linii pewnie to nie dziwi, bo niemal wszystkie ich loty kończą się bądź zaczynają właśnie w Doha.

Warszawskie lotnisko.

Pierwszy lot odbył się mniejszym samolotem A320. Jeszcze podczas bookowania biletów najwięcej czasu zajęło nam wybranie menu, bo lista była imponująca. Samych wersji wegetariańskich było ok. 10. Ja wybrałam menu wegetariańskie orientalne, Programista nie wybrzydzał- wziął to co dają- menu podstawowe. Na nic się jednak zdały te wybory, bo już na wejściu przepraszają za brak wszystkich opcji. Fakt- była podstawowa i wegańska. Może i powinna pisać o innych aspektach lotu, ale jedzenie było dla mnie najważniejszym elementem lotu i niestety nie okazało się godne zapamiętania. Niewyraźne smaki i małe porcje. Uwaga– tylko w Qatar Airlines wegetarianie otrzymują 2/3 porcji. Widocznie deser zawierał śladowe ilości mięsa.

PS. Programista dodałby jeszcze, że monitorki były rozpikselowane, a słuchawki to w ogóle były do d***.

Alkohol oczywiście był i nikt go nie żałował, co dla niektórych pasażerów skończyło się dość niewyraźnie. Czekaliśmy na jakąś interwencję policji, zamieszanie, media… Niestety, qatarczycy takie wybryki pijanych polaków chyba nie pierwszy raz widzieli i postanowili tego nie dotykać. Szkoda, w końcu mieliśmy aż 15 godzin…

Jako jedyni z samolotu zdecydowaliśmy się nie brać hotelu, tylko ruszyć w miasto. Zdziwiło to nawet panią w punkcie informacji, która powiedziała, ze o północy wszystko w Qatarze jest zamknięte.

Kantory były zamknięte, więc wybraliśmy 100 riali (niemalże 1 do 1 ze złotówką), za kolejne 200 kupiliśmy 2 wizy i ruszyliśmy przez siebie. Oczywiście na pieszo, bo taksówka kosztowała 50 riali, a to przecież połowa naszego budżetu…. no way!

Szliśmy i szliśmy, a taksówy trąbiły i trąbiły. Ogółem przeszliśmy jakieś 17 kilometrów. Niby nic się w tym czasie nie działo, a mogliśmy sporo zaobserwować. Pierwszy raz byliśmy w muzułmańskim kraju i nie bardzo wiedzieliśmy jak się zachować. Nie chodziłam oczywiście kilka metrów za Programistą jak tamtejsze kobiety, ale początkowo trzymaliśmy spory odstęp. Niewiedza budzi strach, nic nowego.

W jedynym otwartym „pubie” wypiliśmy herbatę z miętą. Byłam tam jedyną kobietą, ale bywalcy miejsca nie zwracali na mnie uwagi- byli zafrapowani swoimi kartami, kośćmi, grami i oczywiście herbatą. No i jest imprezka! Jedliśmy też w fast-foodzie dla robotników (jedyna otwarta jadłodajnia na jaką trafiliśmy).

Rano odwiedziliśmy pobliski supermarket i zjedliśmy samosy w hinduskim barze. W sklepie kupiliśmy tylko rzeczy na już, bo niemal wszystko było z importu! Choć ceny były zbliżone do polskich, nie mogliśmy znaleźć nic, co byłoby produkowane w Qatarze. nawet rogaliki w piekarni były francuskie.  Tożsamości kraju z pewnością nie znaleźliśmy z sklepie spożywczym.

Czy ten spacer był warty 200zł? My nie żałowaliśmy, choć znacznie podwyższyło to koszt herbaty. W końcu oszczędziliśmy te pieniądze na hotelu 🙂 Resztę nocy spędziliśmy na lotnisku. To było ciężkie 15 godzin. Wsiedliśmy w samolot 777-300ER i polecieliśmy dalej.

Ciekawostka- jeżeli bookujecie hotel przez stronę linii lotniczych Qatar, wizę macie „za darmo”.

Doha o północy.

Przesiadka w Doha. Muzeum Narodowe (przynajmniej tak wynikało z mapy…)

Tak, to właśnie jest Doha.

Przesiadka w Qatarze.

Qatar za dnia

Qatar za dnia

Chiang Mai – perła północnej Tajlandii. Słonie.

$
0
0

Z tą perłą to nieco przesadziłam- chciałam nadać tytułowi nieco polotu…

Chiang Mai to pierwsze miasto, jakie odwiedziliśmy. Prosto z Bangkoku polecieliśmy tam liniami Nok Air (które bardzo polecamy swoją drogą, Programistę szczególnie zauroczyły stewardessy, mi podobał się samolot i otrzymana drożdżówka). Okazało się oczywiście, że samolot nie leci z tego lotniska, na którym byliśmy, no ale żeby to pierwszy raz takie przeoczenie… Lotnisko było 80 km dalej, co pan taksówkarz wycenił na 800 bth (~80zł).

Chiang Mai oferowało nam najwięcej aktywności, a my nie omieszkaliśmy z nich skorzystać. Przylecieliśmy tu głównie ze względu na ośrodki dla dzikich zwierząt, które w innych częściach kraju nie cieszą się dobrą opinią. Jeżeli więc nie chcecie oglądać bitych tygrysów i słoni grających w piłkę nożną – jedźcie na północ kraju.

Po pierwsze, Chiang Mai to królestwo trekkingu, ale z tego nie skorzystaliśmy, więc nie będziemy się wypowiadać (buty były za ciężkie). Pochodziliśmy za to po świątyniach, których w tym regionie jest ponad 300. Ciekawe są nie tylko budowle, ale i podejście Tajów do całej filozofii, jak i sami mnichowie, którzy mają setki sposobów na pozyskanie pieniędzy od społeczeństwa. Zupełnie jak polski rząd, tyle, że my w naszych „mnichach” nie pokładamy już nadziei.

Strażnik niemal każdej ulicy w Chiang Mai – Budda

Filozofia jest bardzo prosta- mnich żyje z tego, co dostanie od innych. Przygotowywane są więc rzeczy, których chłopcy potrzebują, a wierni mogą je kupić i wręczyć. W wiaderkach znaleźć możemy wszystko, od jedzenia, po środki czystości, przez tkaniny, na papierze toaletowym kończąc. A wiernych nie brakuje, mnisi także nie chodzą głodni. Może jest to przepis na doskonałe relacje między wiernymi a instytucją kościelną?

Dary, które można kupić dla mnicha. W wiaderkach znajdują się najpotrzebniejsze rzeczy.

Wierni w świątyni. Chiang Mai

Następnego dnia spotkaliśmy się ze słoniami w ośrodku Baan Chang Elephant Park. Szczerze uwielbiam te zwierzęta! Są niesamowite- ogromne, a jednak czuć od nich tę potulność. I wielkość jednocześnie. Łatwo zapomnieć, że jest to kilkutonowe zwierzę, które w kilka sekund złamie nam kark. Tego dnia całkowicie o tym zapomnieliśmy. Oko w oko ze słoniem stanęłam już w Indiach, 6 lat temu, ale było to zupełnie inne doświadczenie. Na jeden dzień staliśmy się uczniami Mahout i jego pomocnikami przy opiece nad słoniem.

Po kilkugodzinnym kursie i karmieniu słoni uczyliśmy się na nie wsiadać. Hola, hola- to nie jest takie łatwe! Jeździliśmy bezpośrednio na plecach, co nie tylko daje niesamowite uczucie, ale i nie męczy kręgosłupa jak ławka montowana na słoniu dla leniwych turystów (no i wygląda kretyńsko). Ciekawostką są tu też niebieskie uniformy, które każdy dostaje na wejściu. Chodzi o nic innego, jak przekonanie słonia, że codziennie wracają do niego te same (bądź posobne) osoby. Całkiem sprytne oszustwo. Słoń czuje się bezpiecznie w środowisku, które zna, dlatego tak ważna jest rola Mahou, który powinien pozostać z nim przez całe życie.

Pierwsze próby wskoczenia na słonia.

Pierwsze próby wskoczenia na słonia.

Nauczyliśmy się też kilku komend: idź, skręć w lewo i prawo, stój i usiądź, tyle, że po tajsku. Co ciekawe, słonie faktycznie reagowały a nasze komendy, bo przez przypadek skierowałam słonia w złą stronę i o mały włos nie wpadliśmy w krzaczory. Na szczęście nasz birmański przyjaciel (Mahout, widoczny na kilku zdjęciach, stojący nad nami z kijem) był obok 😉

Jeden z podopiecznych Baan Chang podczas karmienia

Baan Chang

Baan Chang.

Każdy ze słoni ma swojego opiekuna. W tej chwili wszyscy pochodzą z Birmy; Tajowie w mniejszym stopniu dbają o te zwierzęta (o czym świadczyć może ilość cyrków z udziałem słoni). Mahout (opiekun słonia) spędza z nim niemal całą dobę, bo musi do doglądać jeszcze podczas snu. Słuchanie o nawykach słoni było cudowną przygodą. Po obiedzie wsiedliśmy na nasze słoniki i poszliśmy na wycieczkę. Dużo zabawy, sporo strachu, ale i niezwykłe uczucie: to jakby siedzieć na balkonie na pierwszym piętrze, który się porusza. No i dodatkowo boli tyłek.

Baan Chang

Komendy w praktyce 🙂 Baan Chang

Widok ze słonia.

Widok ze słonia.

 

Ostatnim elementem była wspólna kąpiel ze zwierzakami. Ośrodek Baan Chang polecamy w 100%. Świetna organizacja, sympatyczni ludzie, charyzmatyczny i oczywiście smaczne jedzenie 🙂

Warto tu też wspomnieć, że takie ośrodki to już w Tajlandii ewenement. Choć kraj kojarzy się z tymi zwierzętami, to ich żywot tam nie jest łatwy. W wielu miejscach są one wykorzystywane do pracy bądź durnych rozrywek turystycznych. I nie mówię, że robiłam coś ekstremalnie dobrego wsiadając i zsiadając z tych słoni. Mam jednak poczucie, że wybrałam najlepsze miejsce do tego, aby je poznać i poczuć. Inne oblicze słoni w Tajlandii możecie zobaczyć TUTAJ. Należy więc dobrze poznać strategię ośrodka, zanim się go odwiedzi. Słonie żyją z pieniędzy turystów, ale ich opiekunowie (bądź oprawcy) także, o czym warto pamiętać.

Słonie w Baan Chang często pochodzą z miejsc, gdzie działa im się krzywda. Są tam 2 słonie, do których nie można podchodzić, bo są zbyt agresywne. Opiekunem jednego z nich jest chłopak wyglądający jak Rambo z Birmy. Mahou dobierani są do słoni pod względem charakteru i to bardzo widać. Nasz kolega był tak samo kapryśny jak jego słonica, która zawsze wybierała inną ścieżkę niż wszystkie słonie (zawsze tą nie uklepaną).

Ostatni etap – kąpiel.

 

Chiang Mai: wizyta w ośrodku dla tygrysów TigerKingdom

$
0
0

Jeśli planujecie wyjazd do Tajlandii, koniecznie zaplanujcie kilka dni w Chiang Mai na północy kraju. Jedną z zalet tego miejsca jest bliskość przyrody. Mnie zawsze najbardziej interesują zwierzęta, więc staram się wybierać miejsca, które są im najbardziej przyjazne. Tak właśnie trafiliśmy do ośrodka dla tygrysów w Chiang Mai.

Młode tygryski.

(więcej…)

Chiang Mai III: park, długie szyje i kurs gotowania.

$
0
0

Chiang Mai to jedno z piękniejszych miejsc, które miałam okazję odwiedzić w swoim życiu. Mieszanka egzotyczności z wolnością, miasto azjatyckie, ale pełne europejskich naleciałości, bardzo blisko dzikiej natury. Dziś kolejny wpis o Chiang Mai na północy Tajlandii, gdzie udaliśmy się na fantastyczny kurs gotowania dań tajskich i mieliśmy wątpliwą przyjemność spotkać kobiety z długimi szyjami.

Po spotkaniu z tygrysami zahaczyliśmy jeszcze o park narodowy i pseudo-wioskę długich szyj. Wioski nie polecamy, bo jest to atrakcja w ogóle nie warta swojej ceny (50zł/os). Trafiliśmy tam przypadkiem i niezręcznie było się wycofać. Park okazał się bardzo przyjemnym miejscem na dłuższy spacer.

Jeden z wodospadów w parku.

Jeden z wodospadów w parku.

(więcej…)


Koh Lipe. Najmniejsza z wysp w Tajlandii.

$
0
0

Koh Lipe to jedna z najpiękniejszych wysp, na jakiej w życiu byłam. 2 kilometry długości i mnóstwo szczęścia. Przed wyjazdem do Tajlandii długo szukałam wyjątkowej wyspy, na której moglibyśmy spędzić kilka dni i padło właśnie na tą, co okazało się najlepszym wyborem. Zapraszam do Tajlandii i na najmniejszą z moich wysp.

Z Chiang Mai przedostaliśmy się do Hat Yai na południu (samolot, linie Air Asia). Tam czekał na nas tylko deszcz. Minivanem przedostaliśmy się do portu Pak Barra, a stamtąd na wyspę Lipe (1.000 BHT). Płynęliśmy motorówką z 4 silnikami. Przy dużych falach mój system nerwowy głośno krzyczał.

Pogoda w Hat Yai

Pogoda w Hat Yai

(więcej…)